Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Wierzyłem wówczas, że jest największym pisarzem na świecie, ponieważ był to jedyny powód do dumy, jaki potrafiłem znaleźć. Nie mieliśmy przyjaciół, a nasz dom był najbardziej obskurnym domem w całej okolicy. Nie posiadaliśmy nawet telewizora ani samochodu. A zatem dlaczego nie miałbym bronić go przed matką? Zasługiwał na to choćby dlatego, że nigdy nie sugerował, iż jest jakąś znakomitością. Kiedy byłem jeszcze żółtodziobem nie potrafiącym wyciągać prawidłowych wniosków, dostrzegałem jego wielkość w tym, że nie robił niczego innego poza pisaniem i paleniem, mówię serio - niczego. Och, tak, była jeszcze jedna rzecz, z której mogłem być dumny i która miała jakieś znaczenie w Cohoes: Mój ojciec był kiedyś w piechocie morskiej. Kiedy jednak osiągnąłem szesnaście lat, doszedłem do wniosku, do którego moja matka i sąsiedzi doszli już o wiele wcześniej - że mój ojciec jest odrażającym nieudacznikiem, publikującym swe prace w najbardziej podłych wydawnictwach, które w dodatku niemal nic mu nie płacą. Uznałem, że ojciec obraża samo życie nie robiąc niczego innego poza pisaniem i paleniem, mówię serio - niczego. Oblałem wówczas w szkole ze wszystkich przedmiotów z wyjątkiem plastyki. W ogólniaku w Cohoes nikt nie oblewał plastyki. Było to po prostu niemożliwe. No i uciekłem. Ruszyłem na poszukiwanie matki, co mi się nigdy nie udało. Ojciec opublikował ponad sto powieści i około tysiąca opowiadań, lecz w ciągu wszystkich moich podróży spotkałem zaledwie jednego jedynego człowieka, który w ogóle o nim słyszał. Spotkanie kogoś takiego po tak długich poszukiwaniach do tego stopnia wytrąciło mnie z psychicznej równowagi, iż sądziłem przez chwilę, że zwariowałem. Nigdy nie telefonowałem do ojca ani nie posyłałem mu nic poza pocztówkami. Kiedy zginąłem, nie wiedziałem nawet, czy on jeszcze żyje, i zobaczyłem go dopiero u wlotu do błękitnego tunelu wiodącego w Zaświaty. A przecież uczciłem go jedną rzeczą, z której, jak sądziłem, wciąż musiał być dumny: Ja również byłem w piechocie morskiej. To już rodzinna tradycja. A na dodatek zostałem pisarzem, gryzmolącym zupełnie jak on - co nie znaczy, że może istnieć w ogóle jakiś czytelnik tych wypocin. Nie ma nikogo takiego. Nie może być. A teraz obydwaj zachowywaliśmy się jak tokujące głuptaki błękitnonogie, robiące to, co muszą robić, niezależnie, czy ktoś się temu przygląda, czy też - co bardziej prawdopodobne - nie. - Jesteś dokładnie taki sam, jak matka - powiedział ojciec. - W jakim sensie? - spytałem. - A znasz jej ulubiony cytat? - odparł pytaniem na pytanie. Oczywiście, że znam, podobnie jak Mandarax. To właśnie motto tej książki. - Wierzysz, że ludzkie istoty są w gruncie rzeczy dobrymi zwierzętami, które w końcu rozwiążą swoje problemy i na powrót zbudują na ziemi rajski ogród. - Pozwól mi ją zobaczyć, proszę - przerwałem mu. Wiedziałem, że matka jest gdzieś po drugiej stronie tunelu, że już nie żyje. Pierwszym pytaniem, jakie zadałem ojcu po mojej śmierci, było pytanie, czy nie wie, co się stało z matką. Zanim wstąpiłem do marines, szukałem jej dosłownie wszędzie. - Czy to matka stoi za tobą? - spytałem. Błękitny tunel znajdował się w stadium niespokojnego kurczenia się i rozkurczania. Jego skręty pozwalały mi często na przelotne zerknięcia do wewnątrz. Dostrzegłem tam kobietę i pomyślałem, że być może jest to moja matka - ale się przeliczyłem. - To ja, Naomi Tharp, Leonie - odezwała się do mnie kobieta. Była to nasza sąsiadka, która przez jakiś czas po ucieczce matki starała się jak mogła, aby mi ją zastąpić. - To ja, pani Tharp! - wołała. - Pamiętasz mnie, Leon? Pamiętasz, jak wchodziłeś do mnie kuchennymi drzwiami? Zrób teraz to samo. Bądź dobrym chłopcem. Nie chcesz chyba siedzieć tam przez milion lat? Zrobiłem następny krok w stronę tunelu. "Bahia de Darwin" wyglądała jak fantazyjna pajęczyna, za to błękitny tunel stawał się tak konkretny i realny jak tramwaj w Malmö, którym dojeżdżałem codziennie do stoczni. I wtedy właśnie dobiegł mnie z pajęczynowego bocianiego gniazda "Bahii de Darwin" nikły głos monotonnie coś wykrzykującej Mary Hepburn. Pomyślałem, że Mary przeżywa jakąś śmiertelną udrękę. Nie rozumiałem słów, ponieważ jej głos brzmiał tak, jak gdyby została postrzelona w brzuch. Musiałem dowiedzieć się, o co chodzi, i zrobiłem dwa kroki do tyłu, a potem odwróciłem się i popatrzyłem na Mary. Na przemian zanosiła się płaczem i śmiechem. Przewieszona głową w dół przez stalową barierkę bocianiego gniazda, wołała do Kapitana stojącego na mostku: - Ziemia na horyzoncie! Ziemia na horyzoncie! O Boże, Boże! Ziemia! Ziemia na horyzoncie! 8 Lądem, który zobaczyła Mary, była Santa Rosalia. Kapitan, rzecz jasna, natychmiast skierował statek w jej stronę, spodziewając się, że jest zamieszkana przez ludzi, a także - co było nie mniej ważne - przez zwierzęta, które można by ugotować i zjeść. Pozostawało jeszcze odpowiedzieć na pytanie, czy powinienem, czy też nie powinienem obserwować, co stanie się dalej. Cena, jaką musiałbym zapłacić za zaspokojenie ciekawości, co też przydarzy się ludziom ze statku, była ustalona bez niedomówień - milion lat błąkania się po ziemi bez żadnej szansy na amnestię. Decyzję podjęła za mnie Mary Hepburn, "pani Flemming", której radość przykuła moją uwagę na tak długo, że kiedy odwróciłem się w stronę tunelu, nie było już po nim nawet śladu. Powinienem teraz dokonać podsumowania całego miliona lat