Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

- Jak taki kretyn jak on doszedł do posiadania takiego biznesu? — Dice, to podnoszące na duchu dzieje sukcesu. Rozpoczął od handlu w garażu kradzionymi częściami wojskowymi. Jego głównymi środkami reklamowymi były wybuchy maniackiej złości i łyżka do opon. Czasami używał spiłowanego kija od baseballu. — I tak startując doszedł aż do tego? — Doszli jego synowie. Obaj mają magisteria z Harvardu. Gdyby nie oni, do dziś handlowałby w garażu kradzionymi częściami. Personel opuścił magazyn o czwartej. Urzędnicy o piątej. Dwóch synów Wolfa odjechało o piątej trzydzieści. - Trzymam zakład osiem do pięciu, że dookoła rozstawili przynajmniej z tuzin wozów - powie- dział Dice. Za kwadrans szósta odezwał się Brewer: - Zrób mi kopię taśmy z podsłuchu. Za pięć szósta odezwał się znowu: - Okay, Dice. Podsumowanie brzmi następująco: nie ma sensu, byśmy wpadli obaj. Wysiadasz i idziesz pieszo. Jeśli się wyrobię, podejmę cię przy czwartym skrzyżowaniu stąd, na Packer Avenue. Jeśli nie, pojedziesz do domu pociągiem i nikt się nie pokapuje. — Brewer, nigdy dotąd nie puściłem kantem kolegi. Ale nie masz cienia szansy. Chcę, abyś wiedział, że uważam cię za wariata i spodziewam się odjechać pociągiem. - Dice wysiadł z furgonu, podniósł kołnierz deszczowca i poszedł na północ w stronę Packer Avenue. — Po prostu idź, jak prowadzą uliczne latarnie - poradził mu Brewer. 144 -Życzę szczęścia, panie Micawber. Brewer podjechał do rampy ładunkowej i cofnął wóz aż do Magazynu Numer Dwa. Zgasił przednie światła i rozpoczął oczekiwanie. Po chwili z bocznych drzwi wyszedł Wolf i zastukał w dach furgonet- ki. - Otwieraj. W magazynie podprowadził Brewera do ręcznego wózka, na którym piętrzyły się tuziny stosików pudełek z mikroczęściami. - Jest wszystko z twojego spisu. Co do jednego. Ale cena wynosi sto, nie siedemdziesiąt. — Jakim sposobem? — Wzrost cen oraz to i tamto. — Siedemdziesiąt - powiedział Brewer. — Już powiedziałem - odparł Wolf. - Sto. W całym mieście ja jeden mam ten towar. — Spływaj. Nawet na tych warunkach grosze na tym zarabiam. — Jak sobie życzysz - rzekł Wolf. — Wolf, nie zawracaj mi głowy. - Brewer wykręcił się na pięcie i wyszedł. Przeszedł przez rampę ładunkową, zeskoczył i właśnie otwierał drzwi furgonu, gdy Wolf za nim zawołał: — Okay, okay. Zaczekaj. Masz gotówkę? — Bez łaski, Wolf - rzucił Brewer. — Uspokój się, dziecino. Możemy zrobić interes. Pokaż pieniądze. — Interes za siedemdziesiątkę czy nie?-\- — Ano, ano. Siedemdziesiąt. Wracaj do środka. - Popatrzył na gramolącego się na rampę Brewera. - Masz bardzo krótki zapalnik - orzekł. Wrócili do ręcznego wózka. — Gdzie pieniądze? - spytał Wolf. — Najpierw policzę towar - odparł Brewer. — Gówno. - Wolf przyglądał się, jak Brewer otwiera każde pudełko i sprawdza jego zawartość według listy. Zabrało mu to prawie trzy kwadranse. — Okay - powiedział wreszcie. - Siedemdziesiąt kół w dwudziest- kach, dziesiątkach i piątkach. - Wyciągnął dużą brązową papierową torbę, przewiązaną sznurkiem. - Chcesz policzyć, Wolf? — Jeszcze jak, cwaniaku. - Wolf otworzył torbę i wyciągnął parę paczek banknotów w banderolach. W paru z nich przeliczył banknoty; potem przeliczył paczki i wzruszył ramionami. - Wygląda, że jest wszystko:- Jeśli nie, wiem, gdzie cię szukać. — Nigdy mnie nie znajdziesz, Wolf. Przelicz teraz. Nie życzę sobie żadnych skarg. -Przeliczyłem. Umowa załatwiona. 145 10 - Polowanie na lisa — Jeszcze coś - odparł Brewer. Wyciągnął szpulę taśmy magneto- fonowej. - Jeśli Harris ze swoją ekipą mnie złapią, mój partner wrzuci kopię tego do skrzynki pocztowej. Przyswajasz? — Co to jest? - Wolf ostrożnie wziął szpulę do ręki. — Parę twoich ostatnich rozmów telefonicznych, Wolf. Wystarczy, by cię posadzić na dziesięć lat albo lepiej, nie licząc do tego wyroku za oszustwa podatkowe. Wolf spurpurowiał na twarzy. Zmiażdżył cygaro w prawej pięści i potrząsnął nią w stronę Brewera. - Podsłuchiwałeś mój telefon! -A co, cwaniaczku? Włącznie z twoją pogawędką z Harrisem dziś po południu. Wolf cisnął zgniecionym cygarem o podłogę. -Odwołaj ich, Wolf. Jeśli nie, mój partner to wrzuci, a mocni chłopcy przyjdą tu i na klamce powieszą cię za dupę na parę lat. Wolf zważył szpulę w ręku. — Odwołaj ich, Wolf, albo będziesz kiblował w celi sąsiadującej z moją. — Wynoś się - odpowiedział Wolf. — Najpierw zadzwoń. — Nie! Transakcja odwołana. — Nie. Transakcja stoi. Ty masz pieniądze, a ja mam części. Odwołaj ich natychmiast. — Jak, na litość boską? Tu aż się od nich roi. - Wolf miał twarz purpurową i szaleństwo w oczach. — Twoja sprawa. Rusz tyłkiem. — Zamknij się - powiedział Wolf. - Musimy anulować ten interes. Wsadzą nas obu. — Nie. Umowa stoi albo tak czy inaczej taśma zostanie wrzucona. Na tej szachownicy nie masz już ruchu, Wolf. Telefonuj. Wolf dziko przewrócił oczami. -Telefonuj - powtórzył Brewer. Wolf cisnął taśmą o ścianę i poszedł do telefonu na biurku magazy- niera. Nakręcił numer i mruknął do niego parę słów. Potem wrócił. Brewer trzasnął go papierową torbą w piersi. - Trzymaj. Cokolwiek mnie spotka, Wolf, to samo spotka ciebie. A teraz pomożesz mi załadować furgon. Brewer odjechał spod rampy ładunkowej i skierował się z powrotem w stronę Packer Avenue. Teraz wóz albo przewóz. Za części w furgonie mógł zarobić bardzo długą odsiadkę w więzieniu federalnym; a jako już 146 karany naprawdę długą, plus dokończenie poprzedniego wyroku za handel bronią. Gdy wyjdzie, będzie zgrzybiałym starcem. Dowie się wszystkiego za chwilę: przed nim parkowały dwa wozy z widocznymi w środku ludźmi. Gdy podjechał bliżej, jeden z nich zapalił reflektory. Ruszył, powoli podtoczył się ku niemu i znowu zatrzymał. Drugi wóz zapalił światła. Już byli gotowi. Brewer rozejrzał się, wypatrując mysiej dziury, by się ukryć. Ale nie było żadnej