Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Pewnego popołudnia Drizzt ukląkł przed swoim totemem obserwując, jak słońce przesuwa się po hełmie. Bruenor stracił jeden z rogów bardzo dawno temu, zanim jeszcze w jego życiu pojawił się Drizzt. Krasnolud nigdy tego nie naprawił, gdyż przypominał mu, że zawsze należy trzymać głowę nisko. Palce ostrożnie dotknęły szorstkiej powierzchni złamanego rogu. Drizzt wciąż wyczuwał zapach potu Bruenora na skórzanej opasce wewnątrz hełmu, jakby krasnolud krył się gdzieś w ciemnej dziurze. Jakby znów wrócili z kolejnej krwawej walki, zdyszani, roześmiani i ociekający potem. Drow zamknął oczy i zobaczył ostatni obraz Bruenora. Widział białą wieżę Withegroo, sięgające szczytu płomienie i samotnego krasnoluda biegającego wokół, wydającego rozkazy aż do samego końca. Widział, jak wieża przechyliła się i zawaliła, jak krasnolud znikł pod zwałami kamieni. Zacisnął oczy jeszcze mocniej, by powstrzymać łzy. Musiał je pokonać, odepchnąć jak najdalej. Wojownik nie może pozwolić sobie na takie emocje. Otworzył je i znów popatrzył na hełm, czerpiąc siłę ze swego gniewu. Podążył wzrokiem za promieniem słońca i zobaczył własne, porzucone buty. Już ich nie potrzebował, podobnie jak słabego i ogłupiającego uczucia żalu. Drizzt położył się na brzuchu i wyślizgnął przez niewielki otwór między głazami, w stronę popołudniowego światła. Zerwał się na nogi i powąchał wiatr. Rozejrzał się czujnie wokół, przyglądając się każdemu cieniowi i każdej plamie słońca, czując pod stopami chłód ziemi. Potem Łowca pobiegł w stronę wyżej położonego miejsca. Wszedł na zbocze w chwili, gdy słońce kryło się za horyzontem. Czekał tam, rozglądając się po okolicy, dopóki cienie nie wydłużyły się i nie zapadł zmrok. Wreszcie w dali zabłysło światełko ogniska. Dłoń Drizzta odruchowo powędrowała ku onyksowej figurce, umieszczonej w sakiewce. Nie wyjął jej jednak i nie przywołał Guenhwyvar. Nie tej nocy. W zapadających ciemnościach jego wzrok stał się jeszcze lepszy. Drizzt pobiegł cicho niczym cień, lekko jak piórko w wietrzny jesienny dzień. Nie podążał górskimi ścieżkami – był zbyt zwinny, by spowalniały go pęknięcia skał i wielkie głazy. Z łatwością skakał między drzewami, tak cicho, że wiele leśnych zwierząt, nawet czujny jeleń, nie zauważyło ani nie usłyszało jego kroków, dopóki wiatr nie przyniósł jego zapachu. Dotarł do niewielkiej rzeki, lecz przeskoczył z jednego mokrego kamienia na drugi tak precyzyjnie, że nie powstrzymały go nawet ich mokre boki. Stracił ogień z oczu, kiedy tylko zszedł ze zbocza, lecz znalazł sobie punkty orientacyjne i teraz wiedział, gdzie biec, jakby jego krokami kierował sam gniew. Zobaczył go znów, gdy minął kotlinkę i grupę drzew – był na tyle blisko, by widzieć poruszające się wokół ognia postacie. Od razu poznał, że to orki – były duże, miały szerokie ramiona i nieco powłóczyły nogami. Dwa z nich kłóciły się, a Drizzt znał ich warczący język na tyle, by zrozumieć, że chodzi o to, kto pierwszy obejmie wartę. Najwyraźniej żaden z nich nie palił się do tego obowiązku, który był dla nich niewiele ponad niewygodą. Drow schował się w pobliskich krzakach i uśmiechnął paskudnie. Ich straż będzie naprawdę mało skuteczna, pomyślał. Czy będą czujni, czy nie, nie zauważą go. Nie zauważą Łowcy. * * * Zwalisty strażnik oparł włócznię o kamień, splótł palce i obrócił dłonie. Kostki trzasnęły głośniej niż pękające gałęzie. – Bellig, zawsze Bellig – mamrotał, spoglądając na ognisko i skupione wokół niego postacie. Jedni odpoczywali, drudzy wyrywali sobie kawałki jakiegoś zepsutego żarcia. – Bellig pilnować. Wy spać. Wyjeść. A Bellig zawsze pilnować. Marudził tak dość długo, przez cały czas oglądając się na ognisko. Wreszcie odwrócił się i zobaczył twarz wyciosaną z hebanu, burzę białych włosów i oczy... oczy! Czerwone! Płonące! Odruchowo sięgnął po włócznię – a raczej zamierzał, gdyż zobaczył błysk z lewa i prawa. Usiłował zasłonić się rękami, lecz był zbyt wolny, by pochwycić sejmitary mrocznego elfa. Chciał krzyknąć, ale wtedy zakrzywione ostrza wykreśliły dwie głębokie linie, przecinając tchawicę. Ścisnął szyję, a wtedy broń opadła jeszcze raz, i znów. Umierający ork odwrócił się, jakby chciał pobiec w stronę swoich towarzyszy, lecz sejmitary uderzyły jeszcze raz, w nogi, a ich krawędzie gładko przecięły mięśnie i ścięgna. Upadając, Bellig poczuł, jak podtrzymuje go czyjaś dłoń, układając cicho na ziemi. Wciąż żył, choć nie miał jak zaczerpnąć powietrza. Wciąż żył, choć krew rozlewała się wokół niego ciemną kałużą. Jego zabójca oddalił się bezszelestnie. * * * – E, Bellig, cicho tam! – zawołał Oonta spod szerokich konarów wiązu, stojącego niezbyt daleko od obozu. – Gadam z Figglem! – On lubi gadać – zgodził się Figgle Paskuda. Był brzydki nawet jak na orka: brakowało mu nosa, miał rozdartą wargę i krzywe, szarozielone zęby. W młodości zanadto zbliżył się do szczególnie wrednego worga. – Zara go zatłukie – ostrzegł Oonta, co jego druh skwitował wrednym uśmieszkiem. Skądś nadleciała włócznia, wbijając się w drzewo między nimi. – Bellig! – krzyknął Oonta, odskakując. – Zatłukie cię już zaraz! Ryknął i chwycił dygoczące drzewce, a Figgle pokiwał głową. – Zostaw – powiedział jakiś głos po orczemu, lecz zbyt melodyjnie, by mógł należeć do orka. Obaj strażnicy zamarli i spojrzeli w stronę, z której nadleciał pocisk. Zobaczyli szczupłą i wdzięczną postać w ciemnym, rozwiewanym przez wiatr płaszczu, z czarnymi dłońmi opartymi na biodrach