Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Idiotyzm. Oczekiwałem go, ale nie aż tak szybko. Był duberem, osobnikiem z klasy służących, hodowanym po to, żeby być znakomitym w jakimś ściśle określonym zawodzie lub umiejętności, ale miał wiele tupetu i żadnego prawa, żeby mi przeszkadzać. Powinien był zaczekać, ale ów tupet był ważną częścią jego specjalnie uformowanej osobowości. Zatrzymał się, patrząc z przerażeniem na ekran, w którym dwie ciężarówki i trzy jeepy wylatywały właśnie w powietrze na sprytnie ukrytych minach. Zadrżał i odwrócił oczy. Wystarczyło niewiele eksperymentów by zrozumieć, że żaden duber nie jest wystarczająco silny, żeby znieść nawet krótkotrwały seans. Masy były zdecydo- wanie zbyt łagodne i pasywne, aby to zrozumieć. Nowo przybyły nie spojrzał już na ekran, ani nie nawiązał do scen, które zobaczył; wydawał się zadowolony, kiedy ściszyłem nieco głos. Przeszedł prosto do rzeczy. - Ona chce od pana odejść, nie ma co do tego żadnych wątpliwości - powiedział prywatny detektyw Richard Diamond. - Boi się pana i jest trochę onieśmielona, ale mimo to wchodzi w układ z bardzo wredną bandą, która ma ją ukryć i wywieźć. Byłem wściekły, chociaż tego właśnie się spodziewałem i wynająłem dubera tylko po to, żeby dowiedzieć się, jak miała zamiar to zro- bić. - Jak chcą tego dokonać i nie wpaść mi od razu w ręce? - W pewnym klubie w mieście. Właściciel zrobi niemal wszystko, to tylko kwestia ceny. W dodatku wie, jak się do tego zabrać. Prze- trzymają ją gdzieś w sąsiedztwie przez kilka dni, a potem przerzucą na Dworzec Główny z fałszywymi dokumentami, być może prze- braną za robotnika, żeby przy pierwszej lepszej okazji wsadzić ją na jakiś statek. Proszę mi wybaczyć, ale dziewczyna o jej wyglądzie nie będzie miała kłopotów w żadnym obcym miejscu. - Wiem o tym. Dlatego właśnie nie mogę do tego dopuścić, nawet gdyby nie było to hańbą dla jej klasy. - Ale po co? Przecież chodzi o małe sumki, nie stanowiące dla pana żadnej wartości. Nie kocha jej pan. Dlaczego nie pozwolić jej odejść? Uniosłem się na wszystkich mackach i niemal potrząsnąłem tym człowiekiem. - Dlatego, że jestem k o 1 e k c j o n e r e m, ale ty tego i tak nie rozumiesz. Ja zbieram i nie rezygnuję z żadnej części mojego zbioru. Chcę mieć nazwiska wszystkich zamieszanych w to ludzi i adres tego klubu. Zajmę się tym osobiście. - Ależ, proszę pana! Ktoś o pańskiej pozycji... Nie może pan tam iść! Sam, bez ochrony? Nie, to po prostu niemożliwe! - zaprotestował Holmes. Wyszedłem z łaźni i skierowałem się w stronę głównego budynku. - Jeżeli chodzi o business i politykę, to rzeczywiście, ale w tym przypadku to sprawa osobista i nie mogę pozwolić, żeby wiedział o niej jeszcze ktoś oprócz ciebie. Podaj mi te informacje i możesz odejść. Prędzej czy później, wszyscy trafiali do Ricka... Było zarazem nie tak źle i znacznie gorzej, niż sobie wyobrażałem. Sam lokal wyglądał dosyć przyzwoicie i robił wrażenie przeznaczo- nego dla klas wyższych, wewnątrz zaś miał nawet odpowiednie, wyściełane mchem jamy i powietrze przesycone aromatem korzenia al- bis, ale goście nie sprawiali wrażenia należących do którejś klasy wyższej, bo też i nie mogli go sprawiać. Peter Lorre stał przy barze, zamawiając drinki do stolika, przy którym siedzieli Wallace Beery, Preston Foster i pan T. Resztę tłumu stanowili pospolici aktorzy charakterystyczni, chociaż tu i ówdzie można było dostrzec potencjalnie groźnych przeciwników jak Char- les Middleton i Roy Barcroft. Nie bałem się. W pewnym sensie miałem ich wszystkich jak na talerzu, bo przecież nie mogli uciec, nie mogli się schować przed moją siłą i wszechwładzą, ani nawet targnąć się na moje życie, gdybym bowiem zginął, natychmiast zająłby się nimi Oddział Specjalny. Widziałem, że wszyscy byli nieco zdziwieni i onieśmieleni tym, że ktoś urodzony ze złotą płytką czołową w ogóle wszedł do ich nędz- nego klubu, ale byli to wszystko twardziele, których interesy związane były z takimi jak ja oraz z prawem i społeczeństwem, które re- prezentowałem. - Co podać szanownemu panu? - zapytał zza baru Barton MacLaine. - Wątpię, czy masz coś takiej jakości, żeby mnie zadowolić odpowiedziałem lodowatym tonem. Obok mnie poruszyła się jakaś kobieta, więc zwróciłem na nią jedną z szypuł wzrokowych. - U nas możemy zapewnić klientom usługi każdej jakości - zapewniła mnie panna Kitty. - Obsługujemy tutaj wszystkie klasy i realizu- jemy wszystkie życzenia, bez względu na to, jakie by one były. Nie wątpię, pomyślałem, ale nie powiedziałem tego na głos. Narkotyki, alkohol, perwersja - to właśnie mieli do zaoferowania. Zdążyłem już poznać to miejsce i uświadomić sobie, że nie byłem pierwszym o złotym czole, który tutaj wszedł, lecz ostatnim. Tak właśnie nas wabili i usidlali, zarażając złem cały system. Nienawidziłem ich wszystkich. Byli gorsi niż najpodlejszy nawet nimbiat, a mimo to trudno było ich uderzyć, sami bowiem o sobie mieli opinię dokładnie taką samą, jak ja o nich. - Czy jest pani właścicielką tego lokalu, madam? - Jestem zarządzającą, i nie jestem żadną madam. Mogę załatwić wszystko, co tylko chcesz. - Chciałbym widzieć się z właścicielem. Muszę omówić z tym osobnikiem sprawy natury osobistej. Obejrzała się niepewnie, a siedzący przy stoliku Lorre uniósł wzrok znad kart i skinął głową. - W porządku, koleś, chodź ze mną. Tak się składa, że właściciel jest akurat na zapleczu... Wyczułem, jak atmosfera wokół mnie nagle zgęstniała, ale napięcie tłumu nie było wcale ukierunkowane na powstrzymanie mnie przed zrobieniem czegokolwiek; w ten sposób manifestował się tylko instynktowny imperatyw, nieobcy nawet tym nędznym stworzeniom, na- kazujący im chronić swojego szefa. Poszedłem za nią do znajdującego się na zapleczu gabinetu. Właściciel spojrzał na mnie i poprosił, żebym usiadł. Było jasne, że wszystko słyszał i wiedział doskonale, kim jestem i dlaczego się tutaj zjawiłem, chociaż nie dał tego ni- czym po sobie poznać. - Zapraszam, zapraszam. Nie ma potrzeby kpić z tych biedaków. To poniżej pańskiej godności. - Sidney Greenstreet promieniował niebezpieczną parodią przyjacielskości. Miał zakrytą tabliczkę czołową, przez co nie sposób było rozpoznać jego klasy, ale mógł mieć ku temu tylko jeden powód: pod tym idiotycznym przykryciem musiało błyszczeć złoto. Mówił nienagannym dialektem Madur, może tylko nieco bardziej szorstkim, niż to się zwykle spotyka. Najwyraźniej pochodził spoza naszej planety, ale nie zmieniało to faktu, że był to jeden z nas, tyle tylko, że opętany przez Zło