Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Na polu ani śladu posiewów, w ogrodzie sam pan o kiju się przechadzał i wróble opędzał z wi- śni dojrzewających, z których owocu sokiem spodziewał się ochłodzić. Z wielką gościnnością otwarły się przed niemi bramy, ale jedna o mało nie ubiła Liziłapy, bo zawiasa pękła i w łeb dostał lisztwą. Dowiedziawszy się przez marszałka dworu o procedencyi gościa i herbach jego, a znając dobrze rodzinę Gwoździków, z którą był spokrewniony król Słota, przyjął wędrującego młodziana uprzejmie. Gdy przyszło jednak do obiadu, znalazł się tylko w spiżarni kawałeczek starej słoniny, chleba spleśniałego bochenek i kubek piwa dla dworu... tak nieborak ów Słota podupadł i zubożał. Ale czas obiadowy spędzili z nim wesoło, słuchając opowiadań o prastarych czasach, gdy jeszcze praojcowie Słotów koczowali u wrót raju, ze swemi trzodami owiec złotorunych i wielbłądów. Z rozmowy dowiedzieli się, że król Słota miał córkę jedynaczkę i Rumianek bardzo był ciekawy ją zobaczyć, ale im się nie pokazała. Dopiero gdy pozostali na noc, wieczorem wyszła w towarzystwie podeszłej ochmistrzyni na pokoje i zasiadła z daleka za herbowną zasłoną. Postać miała wspaniałą, głos miły, słowo rozumne, ale gdy przy wieczerzy odsłoniła twarz, Rumianek przeląkł się, tak była bladą i trupią. Ani kropla krwi jej nie zarumieniła, a oczy były martwe i nie zwracały się, chyba głowę obróciła w stronę. Jednak gdyby dłużej pobył, może by się i w tej zakochał, bo niebyła bez wdzięku, ale rano Liziłapa przyszedł z oznajmieniem sekretnem, ze panna ta córka Słoty dawno była umarłą, a ojciec ją tylko zabalsamowaną pokazywał, utrzymując przy sztucznem życiu siłą czarnoksięzką... Choć więc Słota zabierał się im rozpocząć historyę o sześćdziesięciu bohaterach swych przodkach i wielkich ich dziełach, nad któremi sam rozmyślając, nie miał czasu wziąć się do niczego, bo się obawiał aby tradycyi ze znużenia nie pozbył i nieustannie ją w sobie odświeżał rozpamiętywaniem — umknęli rano i chcieli znowu tąż samą drogą do żywiącego powrócić źródła, gdy lis, co ich tu przywiódł i nazajutrz miał odprowadzić, znikł, a sami nie umieli w pustej okolicy wynaleźć szlaku, o którym nikt zresztą nie wiedział nawet. W wielkim tedy królewicz znalazł się frasunku i biedzie, ale nie tracąc serca, rozkazał pro- sto odwrót konie wszystkie skierowawszy w jedną stronę jechać stale, w jednej linii, na los szczęścia, gdzie się trafić uda. Jechali tak pół dnia, nic i nikogo nie spotykając; zaczynały konie i ludzie się trudzie, gdy nade drogą jak dwie góry ukazali się dwaj olbrzymi potężni, siedzący i pilnujący wązkiego przesmyku. Po nich poznał Rumianek, że znowu był na drodze do źródła, a rozmierzywszy okiem wielkość olbrzymów, swoją rozrachowawszy siłę i pomyślawszy co ich tam spotkać mogło, po cichu całe swe wojsko wstrzymał i rozłożył, naradzając się coby począć wypadało. Obejść po za plecami olbrzymów nie było podobna, zwyciężyć było trudno, siedzieli u wrót wąwozu z kamieniami, których lekkie potrącenie stosy mogło na ich karki obalić. Liziłapa, z powodu że zdrowie królewicza droższe mu było nad wszystko, radził wracać się nie narażając na niebezpieczeństwo i cytował szesnastu poetów będących tegoż zdania; Waligóra chciał uderzyć wstępną siłą, Paliwoda zgadzał się na to byle prędzej, Motylica utrzymywał, że to niebyły olbrzymy żywe, ale wypchane maniaki. Królewicz sam na pod- jazd wyjechawszy, wrócił z przekonaniem, że ponieważ spali już od kilkuset lat jak tamtędy nikt nie przechodził, można było cicho się przesunąć, nie budząc i tak wynijść z niebezpieczeństwa a na swojem postawić, lub gdyby się obudzili, życie mężnie narazić. Poobwijawszy więc szable krajkami, aby nie brzęczały, koniom nogi w buty z wojłoków pozaszywawszy, puścili się po cichuteńku. Dwa owe straszne olbrzymy, Dumbor i Prożnogóra siedziały na wierzchołkach wyniosłych, a im bardziej się ku nim zbliżali jadący, tem rosły im w oczach; u nóg ich leżały stosy kości pozabijanych podróżnych..