Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Zauważył, że do ścian wąwozu lód przylega mocno niby bluszcz, u dołu rozpościerając się szeroko, natomiast wyżej rozdziela się w tysiące gałęzi i pędów, a liście lśnią śnieżną bielą. Lód mieli także pod stopami, które z początku piekły ich dotkliwie, potem skostniały. Lok zaczął sobie pomagać rękami, ale także mu skostniały. Widział przed sobą podskakujące pośladki Fa i posuwał się tuż za nimi. Wąwóz rozszerzył się, zrobiło się jaśniej. Zobaczył teraz, że idą wprost na stromą ścianę skalną. Niżej, na lewo, ciągnęło się pasmo najgłębszej czerni. Fa podczołgała się w tę właśnie stronę i zniknęła. Lok posuwał się tuż za nią. Znalazł się w przejściu tak wąskim, że łokciami dotykał ścian, ale zdołał się przecisnąć. Oślepiło go światło. Schylił głowę i zakrył oczy obiema rękami. Mrugając, spojrzał w dół i zobaczył lśniące kamienie, bryły lodu i ciemnoniebieskie cienie. Widział nad sobą stopy Fa, zbielałe, pokryte lśniącym szronem, jej cień na lodzie i kamieniach zmieniał co chwila kształt. Zaczął teraz spoglądać przed siebie; na wysokości oczu spowijały ich opary oddechów, które przypominały mgiełkę bryzgów wodospadu. Zatrzymał się i zobaczył, że Fa niemal zniknęła w oparach własnego oddechu. Miejsce to było ogromne i przestronne, otoczone zewsząd skałą; lodowy bluszcz sięgał wysoko rozpościerając się nad 71 jego głową. U podnóża sanktuarium gałęzie bluszczu nabrzmiały, a im dalej, tym bardziej przypominały pnie starych dębów. Sięgające wysoko gałęzie znikały w lodowych grotach. Lok zatrzymał się i spojrzał na Fa, która wspięła się wyżej, w stronę drugiego końca sanktuarium. Przykucnęła na kamieniach i uniosła w górę zawiniątko z mięsem. Panowała tu głęboka cisza, nie dochodził nawet szum wodospadu. Fa zaczęła mówić cichym szeptem. Z początku wyławiał pojedyncze słowa, takie jak "Oa" czy "Mal", które odbijały się od ściany i znowu wracały. "Oa" mówiła ściana i ogromny bluszcz, a ściana za plecami Loka śpiewała "Oa, Oa, Oa". W końcu przestały rozbrzmiewać oddzielne słowa, rozlegało się jedynie śpiewne "O" i "A" w jednym momencie. Dźwięk ten wznosił się jak woda w rozlewisku podczas przypływu, był gładki jak tafla wody, stał się rozdzwonioną literą "A", napierał na niego i ogłuszał. "Chory, chory", oznajmiła, ściana na końcu sanktuarium; "Mal", odezwały się ściany za nim, a powietrze rozbrzmiewało śpiewem nie kończącego się i narastającego przypływu "Oa". Spojrzał do góry i zobaczył lodowe kobiety. Groty, do których prowadziły gałęzie bluszczu, były ich łonami. Uda i brzuchy wyrastały ze znajdującego się wyżej urwiska. Lodowe kobiety zwisały na takiej przestrzeni, że niebo było mniejsze niż podnóże sanktuarium. Złączone ze sobą wyginały się łukiem, a ich spiczaste głowy iskrzyły się w księżycowym blasku. Ich lędźwie były jak groty, niebieskie i straszne. Oddzielały się od skały, a bluszcz był ich wodą, sączącą się pomiędzy skałą i lodem. Rozlewisko dźwięku sięgało im do kolan. "Aaaa", śpiewała urwista skała, "Aaaa..." Lok leżał twarzą na lodzie. Choć mróz skrzył mu się we włosach, oblewał go pot. Miał uczucie, że cały wąwóz się kołysze. Fa potrząsała go za ramię. - Chodź! Miał v/ brzuchu takie uczucie, jakby się najadł trawy, od 72 której będzie chory. Widział tylko zielone światła przesuwające się z bezlitosną uporczywością pośród czarnej pustki. Dźwięk sanktuarium wypełnił mu głowę i trwał w niej jak szum morza w muszli. Fa przytknęła usta do jego ucha. - Zanim cię zobaczą. Przypomniał sobie o lodowych kobietach. Utkwił wzrok w ziemi, żeby nie widzieć tych strasznych świateł, i zaczął się czołgać do tyłu. Całe ciało miał odrętwiałe, nie mógł się rozruszać. Szedł za Fa i co chwila się potykał; przecisnęli się przez ciasną szczelinę w skale i weszli do wąwozu, ale schodząc w dół musieli pokonać jeszcze jedną szczelinę. Lok wyprzedził teraz Fa i zaczął zbiegać niezdarnie. Przewrócił się i potoczył, zdołał się jednak zatrzymać; poderwał się gramoląc w śniegu i pośród kamieni. Zatrzymał się wyczerpany, dygotał i pojękiwał jak Nil. Podeszła do niego Fa. Objęła go ramieniem, a on, wsparłszy się o nią, patrzył na rzekę, która ciągnęła się jak cienka nić pośrodku przełęczy. Fa szepnęła mu do ucha spokojnym głosem: - Oa to zbyt wielkie przeżycie dla mężczyzny. Zamyślił się i położył głowę między jej piersiami. - Bałem się. Trwali jakiś czas w milczeniu. Trzęśli się z zimna, które ich przenikało na wskroś. Już trochę opadł z nich strach, ale wciąż jeszcze skuleni l zziębnięci schodzili stromym zboczem, gdzie po chwili powitał ich huczący wodospad. Przed oczami Loka przesuwały się teraz obrazy jaskini. Zaczął wyjaśniać Fa: - Drugi jest na wyspie. To potężny skoczek. Był na górze. Zbliżył się do jaskini i zajrzał w dół. - Gdzie jest Ha? - Wpadł do wody. Spośród oparów oddechu Fa dobiegł go jej głos: - Człowiek nie wpada do wody. Ha jest na wyspie. Umilkła. Lok usiłował sobie wyobrazić, jak Ha skacze ponad przełęczą na skałę. Nie mógł zobaczyć tego obrazu. Fa znowu się odezwała: 73 - Drugi musi być kobietą. - Ma zapach mężczyzny. - Wobec tego musi być jeszcze kobieta. Czy może mężczyzna wyjść z brzucha drugiego mężczyzny? Pewnie była tam kobieta, i jeszcze jedna, i jeszcze jedna. Nikt więcej. Lok zamyślił się. Tam gdzie jest kobieta, jest też życie. Jaki więc pożytek z mężczyzny, który tylko węszy i ma obrazy