Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Nabyta dzięki technice precyzja w pracy wkrótce wyszła na dobre również w ćwiczeniach taktycznych. Na prowadzonych przeze mnie w miesiącach zimowych specjalnych kursach kształcących oficerów i niższy personel torpedowców prowadziliśmy analizę pojedynków między okrętami. W owych czasach nie poświęcano jeszcze temu zbyt wiele zajęć metodycznych. Staraliśmy się również rozwinąć sztukę manewrowania okrętem na pełnym morzu. Miałem wówczas do dyspozycji wspaniałych oficerów, którzy przenieśli później na inne okręty wyniki naszych rozważań. Ucząc sztuki manewrowania nade wszystko starałem się wpoić oficerom większą samodzielność, niż dopuszczalna wówczas obawa przed kolizją. Przede mną prawie nie stosowano manewrowania pojedynczym okrętem, lecz operowano od razu w szyku eskadry, w którym okręt krępowany jest przez inne. Mój ą zasadą było przed sformowaniem falangi wykształcenie pojedynczego hoplity3. Dawało to bardzo dużą pewność ruchów, szczególnie w ataku. Później, gdy dowodziłem „Preussen" i „Württemberg", podczas pierwszych ćwiczeń w szyku eskadry z zadziwiającą swobodą manewrowałem wielkimi jednostkami, która w rzeczywistości polegała na wprawie całkowicie jednak nieosiągalnej dla innych oficerów wobec beznadziejnego stanu wyszkolenia załóg. Tymczasem, gdy poza szkoleniem do samodzielnej walki poszczególnego okrętu, opracowaliśmy również plany skomplikowanych operacji wielu jednostek, otrzymałem zadanie stworzenia taktyki i form organizacyjnych dla nowej klasy okrętów torpedowych. Duże niebezpieczeństwo kolizji sprawiało, że również za granicą obawiano się właściwych manewrów. W krajach, w których władzę sprawowały parlamenty, jak wskazywało doświadczenie, z trudem tylko można było doprowadzić do ćwiczeń bojowych na morzu. My natomiast mniej obawialiśmy się opinii publicznej i dzięki temu udało nam się wyprzedzić innych pod względem gotowości bojowej. Przy wszystkich nieszczęśliwych wypadkach, jakie zdarzyły się naszym okrętom w czasie manewrów, z zasady stawałem po stronie odpowiedzialnego oficera, podczas gdy w czasie zwykłej służby na morzu wymagałem największej ostrożności. Opracowywując metody walki starałem się wbić do głowy oficerom, że wprawdzie w czasie ćwiczeń możemy ewentualnie stwierdzić, co jest absolutnie niewłaściwe, nie jesteśmy jednak w stanie znaleźć jedynie słusznych na czas wojny rozwiązań i nie ustanowimy żadnych dogmatycznych 58 reguł. Dlatego też wobec wszystkich nieprzewidzianych sytuacji, jakie mogą wyniknąć w czasie wojny najwyższą zasadą taktyczną dla torpedowców niech będzie: „podejść jak najbliżej i strzelać w środek". Innymi słowy, przechodząc do ataku bez względu na okoliczności wyjść na pozycję gwarantującą najpewniejszy strzał; celna torpeda niech będzie najlepszą obronąprzed nieprzyjacielską artylerią. Druga, bardziej ogólna i raczej strategiczna zasada, którą honorowałem brzmiała: „postępować zależnie od okoliczności". Brzmi to prosto i oczywiście; jednak większość osób woli w takich sytuacjach kierować się nie własną odpowiedzialną decyzją, lecz działać zgodnie z rozkazem. Jeżeli więc wyżsi przełożeni sąskłon-ni wierzyć w to, że przepisy mogą stanowić gwarancję powodzenia, to ta ryzykowna w poważnej sytuacji tendencja prowadzi do rozdęcia regulaminu i instrukcji na wypadek wojny. W latach poprzedzających wojnę światową bywało, że w naszej flocie przywiązywano zbyt wielką wagę do recepty na zwycięstwo, kuszącej również i dlatego, że prowadziła do pięknych bitewnych obrazków i wspaniałych manewrów. Kiedy od roku 1897 ku mojemu ubolewaniu coraz bardziej odsuwano mnie od floty, zabrakło mi możliwości skutecznego zwalczania pojawiających się niebezpieczeństw, chociaż na podstawie własnej poprzedniej pracy wyraźnie widziałem, jak mi się zdawało, skutki tej metody. Upodobanie do zewnętrznej dekoracyjności, która nie może się obyć bez nieustającej tresury, łatwo zamienia się w rutynę zabijającą wszelką indywidualność. Nasza praca z torpedowcami miała decydujący wpływ na to, że już za Capriviego projekty budowy floty oceanicznej przeważyły nad pomysłami obrony wybrzeża. Tak szczególna broń, jak torpedowce, jeżeli ma coś zdziałać, musi być wydzielona z całego organizmu marynarki i mieć stosunkową niezależność. Później zbyt chyba hierarchicznie torpedowce włączono do floty i podporządkowano je zwierzchnictwu krążowników. Przynajmniej, jeżeli chodzi o zastosowanie w bojach nocnych, przyniosło to więcej szkód niż korzyści. Jedenaście najpiękniejszych lat życia spędziłem we flocie torpedowej „na zuchwałych łowach". Z niezrównanymi załogami naszych okrętów związała nas skłonność do brawury i koleżeństwo wśród burz i niebezpieczeństw. My, oficerowie floty torpedowej, tworzyliśmy ożywioną wspólnym duchem osobną grupę w całym korpusie oficerskim. Inni to 59 wprawdzie doceniali, zarazem jednak zazdrościli nam i zwalczali nas. Kiedy zostałem szefem sztabu Naczelnego Dowództwa, wziąłem ze sobą całą „torpedową bandę" i dzięki temu miałem od razu do dyspozycji dobrze przygotowaną kadrę. Próbowałem potem czegoś podobnego w Urzędzie Marynarki Rzeszy, moje osobiste życzenia natrafiały jednak na opory ze strony gabinetu. Kiedy więc w 1892 roku zostałem powołany do Naczelnego Dowództwa do Berlina, zdawałem sobie jasno sprawę z tego, że wyszkolenie floty trzeba bardziej przystosować do potrzeb wojennych. W tym celu należało przede wszystkim odpowiednio przeorganizować flotę i skończyć definitywnie z wprowadzaniem okrętów do służby tylko na okres lata, na rzecz stałego ich zaangażowania. W Urzędzie Marynarki Rzeszy pracowano wówczas nad tym, by szukając niesłusznie oparcia w armii, tak zorganizować całą flotę, żeby punkt odniesienia marynarki wojennej był na lądzie *