Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Byłoby mi łatwiej osobiście... - Naturalnie. - Znowu poczuł na plecach chłód strachu. Czy to bezpiecz- ne? Czy mówiła prawdę? A może coś się działo, czego nie zauważał? Znowu ogarnęło go niedobre przeczucie, które zawładnęło nim w czasie lunchu z Clintem Kilroyem. Niemcy tak wiele dla niego znaczyły. Tak jak dwadzieś- cia lat temu, gdy zginęło tyle osób. Nie do końca wiedział wówczas, co się dzieje, a strach i rozpacz tylko wszystko pogarszały... Teraz z przeszłości wyłonił się kobiecy głos z niemieckim akcentem i nagle wróciły wspomnienia. - Czy pani dobrze zna moją siostrę, panno Hubermann? - Wszystko wyjaśnię, jak się zobaczymy. Leciałam do Bostonu, a ona wybrała mnie na swojego posłańca. Nie należę do jej kręgów. - Roześmiała się. - Zastanawiam się, dlaczego po prostu do mnie nie napisała. Mogła zadzwonić. - Naprawdę nie mam pojęcia. To nie moja sprawa. - Oczywiście. Co panią sprowadza do Bostonu? - Jestem reporterką i producentką. Pracuję w telewizji - powiedziała z niecierpliwym westchnieniem. - Mam tutaj zebrać materiały do reportażu. Niemieckie inwestycje w Bostonie i okolicach. Nieszczególnie ciekawe. - Czy odpowiada pani siódma trzydzieści? - Doskonale. Podał jej adres przy Louisburg Square. - Na Beacon Hill. Trafi pani? - Chyba dam sobie radę, panie Cooper. Powiem kierowcy. Cooper poszedł Newbury, minął Arlington Street. Kilku mężczyzn zamia- tało liście w staranne kupki przy Frog Pond. Lampion z dyni, pozostałość po Halloween, stał na oknie w jednym z domów wychodzących na Public Garden i Boston Common Park. Zapadała ciemność. Wiatr wiejący znad zatoki był przenikliwie zimny. Wspiął się na Beacon Hill. Na Louisburg Square paliły się lampy gazowe. Każdy oddech zostawiał wilgotny obłoczek pary. Otworzył drzwi i wszedł do środka. Dom był ciepły i miły. Lśniło drewno. Unosił się zapach pasty do podłóg, świeżych kwiatów, woń cygara i fajki. Z ukrytych głośników rozbrzmiewał saksofon Stana Getza z albumu Focus. Cooper kupił dom prawie dwadzieścia lat temu, kiedy doszedł do wniosku, że chyba jakoś się pozbiera po wydarzeniach w Niemczech. W tym domu próbował pogodzić się z własnym losem, wrócić na ziemię. Jednak żył inaczej niż przedtem. Żadna kobieta nie spędziła tu nocy. To należało do układu, jaki sam z sobą zawarł, aby zachować zdrowie psychiczne. Nie pozwalał się zbliżyć żadnej kobiecie. Przez dwadzieścia lat spotykał się z kobietami, ale żadnej nie dopuszczał blisko. Takie były zasady. Wkrótce po kupieniu posiadłości znalazł Grahame'a, który zajął się domem i jego właścicielem. Zresztą Grahame wciąż podkreślał, że nic dla niego nie robi, tylko pałęta się po domu. Grahame był żylastym Anglikiem, wzrostu i wagi dżokeja. Uważał służbę za dużo przyjemniejszy sposób na życie niż praca. "Facet nigdy nie złamie sobie ręki przy po- lerowaniu srebra" - to jedno z jego ulubionych powiedzonek. Wyszedł z kuchni, gdy Cooper, przeglądając pocztę na stoliku w holu, przypalał sobie cygaro. - Zgadzasz się na sznycel cielęcy i sałatę? - Sam nie wiem. Może na kolacji będzie ktoś jeszcze. - No to proponuję zamówić pizzę. - A może ruszysz się i usmażysz dwa sznycle? - Zapomniałem poinformować pana, że drugi kawałek zjadłem na lunch. - Oczywiście. Zobaczymy, jak się sprawy potoczą. - Świetny plan. Coś do picia? - Postaw barek w bibliotece. Rozpal w kominku. Włóż kilka płyt Stana Getza do odtwarzacza. - Przygasić światła? Posłać łóżko? - Bardzo śmieszne. Weź sobie wolny wieczór. Wypij coś z kumplami w barze "Cheers", z Samem, Woodym i listonoszem... - Jak w tym programie telewizyjnym? Wolę pójść do kina na film Pan Blandings buduje wymarzony domek. Cooper poszedł na górę, wziął prysznic i obejrzał wiadomości prezen- towane przez Dana Rathera. Prowadzono śledztwo w sprawie przestrzegania praw człowieka w Niemczech. Dwóch Turków zamordowano w zamieszkach ulicznych. Policja przybyła zbyt późno, aby złapać neonazistów, skinheadów, brunatne koszule, czy jak tam się teraz nazywali. Mężczyzna o nalanej twarzy o nazwisku Stiffel był ich przywódcą. Niemcy, Niemcy, pewne rzeczy nigdy tam się nie zmieniają. Ludzie, z którymi przeprowadzano przed kamerami wywiad, traktowali te wypadki bardzo poważnie. W ich oczach można było zobaczyć powracające wspomnienia. Włożył szare flanelowe spodnie i rozpinany sweter. Zszedł na dół. Grahame zniknął. Słyszał wczesne nagranie Getza z lat czterdziestych, nazywane "głosem z Long Island". Uwielbiał tę muzykę. W dniu śmierci Getza zamknął księgarnię i kino na znak żałoby. Ktoś w dzienniku MacNeila/Lehrera, jakiś niemiecki urzędnik, wspomniał o "tureckim problemie", a protestujący wrzasnął przez megafon: "To nie turecki problem, to problem niemiecki!" Dziennikarz przeprowadzał wywiad ze Stiffelem, draniem o nalanej twarzy, z zaciśniętymi wargami. Stiffel stwierdził, że jego zwolennicy z pewnością nie od niego usłyszeli o konieczno- ści zabijania Turków... ale czy doprawdy można ich winić? Zabijanie Turków, niepożądanych cudzoziemców, Herr Stiffel uznał za drobny incydent. Cooper pokręcił głową. Barek był wyposażony w kubełek do lodu, srebrne szczypczyki, lśniące kieliszki, najlepsze whisky w szeregu ustawionych butelek. Grahame nigdy nie oszczędzał pieniędzy Coopera. Cooper palił cygaro i starał się nie myśleć o zabitych Turkach, nieoczekiwanych pytaniach Clinta Kilroya i telefonie od Beate z wiadomością od jego siostry Lee. Żałował, że nie może uwierzyć w zbieg okoliczności. Na gzymsie kominka i na małym stoliku pod oknem biblioteki stały oprawione fotografie. Zdjęcia rodzinne. Takie, które przywoływały wspo- mnienia, ale była na nich jego rodzina, więc ich nie schował. Obcy człowiek, zajrzawszy do tego pokoju, mógł dojść do wniosku, że John Cooper jest wyznawcą kultu przodków. I niie byłoby w tym ani odrobiny prawdy. W rzeczywistości John Cooper nie darzył szacunkiem swoich przodków; wciąż prowadził z nimi walkę na śmierć i życie, psychologiczną wojnę miłości i nienawiści. Zdjęcia matki i ojca: przystojni, młodzi i piękni w Cooper's Falls i na północnym brzegu jeziora Superior. Za nimi widoczne były śnieżne czapy skalistego wybrzeża. Mieli na sobie swetry i szerokie spodnie