Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Przy nim nic nie mówiła, ale gdy tylko zniknął, narzekała na niego - narzekała i robiła swoje. 9 - Nie pochwalasz tego, prawda? - spytał nagle. Podskoczyła, zaskoczona pytaniem. - Dlaczego... ja... - Nie uśmiechaj się do mnie tak słodko - warknął. - I tak wiem, co myślisz, panno Summer. Ale nie potrzebuję twojej akceptacji, a jedynie współpracy. „I ślepego posłuszeństwa, tak? - pomyślała, starając się ukryć buntownicze błyski w zielonych oczach. - On ma dwadzieścia pięć lat - przypomniała mu. - Dwadzieścia pięć, tak? Więc jest dorosły i od- powiedzialny? To czemu zadaje się z taką kobietą? - Odchylił się do tyłu, podniósł ręce i palcami zaczesał grzywkę. Biała koszula napięła się na szerokiej piersi i rozchyliła zmysłowo, ukazując grube, czarne włosy porastające umięśnioną klatkę piersiową. - Do diabła, panno Summer, nie znałaś chyba w życiu zbyt wielu mężczyzn, skoro uważasz mojego brata za odpowiedzial- nego. Ten wybuch agresywnej męskości zaniepokoił Abby i wzbudził jej nieufność. Szef nigdy się do niej nie zalecał poważnie, choć miała wrażenie, że czasem przychodziło mu to do głowy. Rozmyślnie robiła z siebie szarą myszkę. McCallum był typem mężczyzny, w którym żadna kobie- ta przy zdrowych zmysłach nie ulokowałaby swych uczuć. Był zbyt arogancki, zbyt niezależny, i za bardzo lubił różnorodność. Jedyne, co mógł zaoferować, to krótki romans, a Abby wcale nie miała ochoty angażować się w taki związek. Pomimo krótkiego, nieszczęśliwego mał- żeństwa była nader skromna i opanowana, jak na kobietę w swoim wieku, co w nowoczesnym świecie sprawiało wrażenie anachroniczności. Raz sparzyła się boleśnie i teraz lękała się miłosnych uniesień. 10 - Pytam cię: czy sądzisz, że Nick jest odpowiedzialny? - powtórzył, wysuwając się do przodu i opierając łokcie na biurku. Przyglądał się jej błyszczącymi oczami spod obfitych brwi. - Co, u diabła, się z tobą dzisiaj dzieje? Spojrzała najpierw na niego, a potem na swój notat- nik. „No cóż - pomyślała - albo mu powiem," albo będę musiała stąd uciec". - W pańskim kalendarzu jest spotkanie, które nie ja zapisałam - odezwała się spokojnie, mając nadzieję, że wszystko wyjaśni się po jej myśli, i że niepotrzebnie się bała. - Na Boga, czy potrzebuję twojego pozwolenia na to, żeby się z kimś umówić? - spytał ze złym błyskiem w oku. - Och, nie, nie to miałam na myśli - odpowiedziała prędko. - Bezradnie rozłożyła ręce. - Chodzi o to... panie McCallum, czy pan Dalton... Ja wiem, że to nie moja sprawa, ale czy Robert Dalton pochodzi z Charlestonu? Dziwny cień przebiegł przez jego twarz. Złowieszczo zmrużył oczy. - Tak, Bob Dalton pochodzi z Charlestonu. Czemu pytasz? Znasz go? Skąd? Powinna się była domyśleć. Powinna była pociągnąć za język starego pana Dopplera, był tak roztargniony, że nawet nie spytałby, czemu ją to interesuje. Ale kiedy McCallum pytał, musiał uzyskać odpowiedź. Widziała to w jego napiętej twarzy, w jego śmiałym, niemal aroganc- kim wzroku. - Jest dziesięć po dziewiątej - przypomniała mu. - Klient czeka... - Może sobie poczekać, sędzia może przełożyć roz- prawę, albo Jerry może mnie zastąpić. Jedno jest pewne: nie opuścisz tego biura, dopóki nie odpowiesz. - Z kiesze- 11 ni koszuli wyjął papierosa i zapalił go, przyciągając do siebie popielnicę. Odchylił się do tyłu. - No więc? - To nie pana... - Zatrudniłem cię - przypomniał. - Mimo że miałem zastrzeżenia. Jeśli sądzisz, że przekonuje mnie maska, jaką nosisz, to się mylisz. Jesteś dziś czymś wstrząśnięta, panno Summer, jeszcze cię takiej nie widziałem i, o ile się nie mylę, powodem jest Bob Dalton. Powiedz mi, Abby, bo zadzwonię do Daltona i jego spytam. - Czy on jest pana przyjacielem? - spytała cicho. - Poniekąd - przytaknął. Jego srebrne oczy zwęziły j się. - Chodź tu, powiedz mi... Dumnie uniosła twarz, starając się wszelkimi siłami powstrzymać drżenie dolnej wargi