Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Byłem już wtedy zirytowany i zmęczony, benzyna się kończyła, a trzeba było jeszcze wywołać zdjęcia i przesłać odbitki, jeżeli miały stanowić aktualną wartość. Zażądałem przestawienia podchwytywacza w inne miejsce. Przestawili, a jakże, pod rosochatą polną gruszę. Omal nie zostawiliśmy podwozia na tej gruszy, ale sznurek wisiał nadal pomiędzy tycz- kami. Wtedy porwała mnie szewska pasja. Nie zastanawiając się, jakie to będzie miało dla mnie następstwa, rzuciłem taki meldunek: „Jeszcze nigdy nie współpracowałem z takim niedołęgą. Nie znacie kodu znaków sygna- lizacyjnych, które wykładacie, a podchwytywacz ustawiliście idiotycznie. Niech was wszyscy diabli!” Nie skończyło się to raportem i kryminałem tylko dlatego, że dowódca brygady miał po- czucie humoru. Mój nieprzyjemny meldunek upadł u jego nóg. Podniósł go i przeczytał, a potem zawołał porucznika, który kierował „łącznością z lotnikiem”. „To najwidoczniej do pana” – powiedział, i na tym się skończyło. Mówię wam, myślałem, że chyba nigdy nie wykonam zadania bez zarzutu na tych ma- newrach, a w czasie wojny, kiedy do wszystkich trudności dołączy się jeszcze ostrzał broni maszynowej i opeel nieprzyjaciela, zginę za ojczyznę przy pierwszej okazji. Ale w przedostatnim dniu ćwiczeń wreszcie mi się powiodło. Wylecieliśmy na dość dale- kie rozpoznanie węzła kolejowego. Zadanie ważne i skomplikowane: zbadać ruch na liniach kolejowych, odnaleźć własne oddziały oskrzydlające nieprzyjaciela, nawiązać łączność z dowództwem drugiej dywizji i tak dalej. Miałem tyle roboty z przygotowaniem się do tego lotu, ta zapomniałem zabrać na wszelki wypadek woreczki meldunkowe . Zauważyłem ich brak dopiero po starcie, ale nie martwi- łem się tym, bo lądowisko było tuż przy dowództwie i nie przypuszczałem, żeby zaszła po- trzeba rzucania meldunków. Okazało się, że zaszła. W kilkanaście minut po odejściu na kurs do węzłowej stacji kolejowej, dostrzegłem na szosie ze dwadzieścia samochodów pancernych, jadących w kierunku miejsca postoju nasze- go sztabu. Wydało mi się to podejrzane: w wiadomościach o rozmieszczeniu własnych wojsk nie było wzmianki o takim zgrupowaniu. Pomyślałem, że należałoby natychmiast donieść o tym dowództwu, ale z drugiej strony miałem wyraźny rozkaz jak najprędzej rozpoznać nie- przyjacielskie linie kolejowe. Nie mogłem użyć radia: odległość była już za duża, nie było czasu na wyłowienie stacji odbiorczej i – co najważniejsze – na zaszyfrowanie dłuższej depeszy. Postanowiłem więc zawrócić i zawiadomić sztab meldunkiem ciężarkowym. Napisałem, o co chodzi, i wtedy znów przypomniałem sobie, że nie mam w czym umie- ścić kartki, aby rzucić ją na ziemię. Było już widać nasze lądowisko i odległe o kilometr kwatery sztabu we dworze, kiedy przyszła mi zbawcza myśl. Szybko rozsznurowałem bucik i włożywszy do niego meldunek wyrzuciłem za burtę przelatując nad gazonem u podjazdu w dworskim parku. Widziałem, że wpadł w ręce jakiegoś oficera, który bardzo się przeraził, myśląc zapewne, że omyłkowo spu- ściłem bombę, ale ochłonąwszy, zajrzał do środka i przeczytał, co tam w pośpiechu nabazgra- łem. Nie tracąc więcej czasu, odlecieliśmy na rozpoznanie. Po powrocie dowiedziałem się, że uratowałem sztab grupy operacyjnej: samochody, które dostrzegłem, były zagonem „nieprzyjacielskim” i nikt ich się tu nie spodziewał. Otrzymałem także mój bucik. Wewnątrz znalazłem odręczne pismo dowódcy grupy z pochwałą „za bystrą orientację i inicjatywę”. Kraków 1933 Na fali 125 metrów Szymski wiedział od dawna, że Burnagiel jest nieuczynny. Ale żeby w takiej sytuacji odmówić. Nie, tego nawet po nim się nie spodziewał. Zatelefonował na lotnisko o dziewiątej wieczorem, kiedy lekarz orzekł, że „to” powinno nastąpić tej samej nocy. Od razu chciał Burnaglowi powiedzieć, o co chodzi: – Czy moglibyście mnie zastąpić? Moja żona dzisiaj... Burnagiel, jak to on, nawet nie pozwolił mu dokończyć: – Dzisiaj? Doprawdy bardzo mi przykro, umówiłem się. Ważne spotkanie, wiecie. Nie- mal tak ważne, jak ta historia z panią Martą. No cóż, wy i tak nie będziecie potrzebni, to sprawa lekarza. A ja nie mogę. Naprawdę dziś nie mogę. Odłożył słuchawkę, zanim Szymski mógł cokolwiek odpowiedzieć, no i trzeba było objąć dyżur. Doktor był człowiekiem opryskliwym i znakomitym ginekologiem