Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
W biurze czekali koledzy po fachu, kilku agentów Secret Service, których pamiętał mgliście z konferencji organizowanych przez FBI. Był wśród nich mężczyzna w ciemnoszarym garniturze w jodełkę, facet o rzucających się w oczy, farbowanych - co zupełnie nieprawdopodobne -na pomarańczowo włosach. Mężczyzna odwrócił się i uśmiechnął, oczywiście chłodno, żeby ukryć zaskoczenie. Nazywał się Stanley Grafton i był członkiem Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Norris pamiętał go z różnych odpraw w Białym Domu. Grafton potrafił słuchać lepiej niż pozostali członkowie RBN, chociaż najpewniej miał dużo do powiedzenia. - Caleb. Wyciągnął do niego rękę. - Nie widziałem twego nazwiska na liście. - Ja twego też nie - odparł bez zająknienia Norris. - W ostatniej chwili wlepili mi zastępstwo - wyjaśnił Grafton. - Ora Suleiman coś sobie złamała. - Suleiman była obecnie przewodniczącą rady i wzorem bohaterów pseudodokumentalnych seriali telewizyjnych miała słabość do wygłaszania patetycznych oświadczeń. - Szkoda, że nie ma kości odpowiedzialnych za poczucie humoru. Może byłaby teraz dowcipniejsza. Grafton uśmiechnął się wbrew sobie. - Tak czy inaczej, przyjechałem na zastępstwo - powtórzył. - Tak samo jak ja. Chryste, te wszystkie odwołania, te zastępstwa... Ale cóż począć? Jak zwykle będziemy wygłaszać puste, górnolotne komunały. - Bo w tym jesteśmy najlepsi. - Grafton błysnął roześmianymi oczami. - Chcesz, to cię podrzucę. - Bo co? Dali ci limuzynę? - Lepiej - prychnął pogardliwie Grafton. - Śmigłowiec, staruszku, śmigłowiec. Jestem członkiem RBN, a członkowie RBN podróżują z klasą. - Nie ma to jak szastać pieniędzmi podatników, co? - zażartował Norris. - Prowadź, Stan. - Wziął dyplomatkę i ruszyli. To dziwne, ale z długolufowym pistoletem dyplomatka była o wiele lepiej wyważona. - Muszę przyznać, że jak na kogoś, kto właśnie wysiadł z samolotu, wyglądasz świeżo jak stokrotka. A już na pewno nie gorzej niż zwykle. - Jak mówi poeta, przed snem pokonasz niejedną milę. - Norris wzruszył ramionami. - I wypełnisz obietnic tyle. Wdrapawszy się na skalną półkę, skąd miał dobry widok na przejście graniczne, Hal poświęcił chwilę na dokładną obserwację terenu. "Specjalista" z Marsylii stał na środku drogi, obserwując szosę i porastający pobocza las. Strażnicy w budce wciąż byli znudzeni. Ich koledzy z komory celnej trochę mniej, bo kierowca furgonetki zabawiał ich jakimiś anegdotami. Droga w dół była łatwiejsza niż pod górę. Po stromiźnie zsuwał się lub staczał, nieustannie kontrolując prędkość rękami i nogami i pozwalając, żeby resztą zajęła się grawitacja. Wreszcie wrócił do kępy przysadzistych świerków. Z odległości zaledwie kilku metrów doszedł go czyjś cichy głos. - Tu Beta Lambda Epsilon. Czy zlokalizowaliście obiekt? - Amerykanin. Amerykanin z teksaskim akcentem. - Cholera jasna, nie zwlokłem się z wyra tylko po to, żeby odmrozić sobie dupę! Odpowiedzi Hal nie usłyszał; tamten musiał mieć słuchawkę w uchu i jakiś nadajnik, walkie-talkie albo coś w tym rodzaju. Głośno ziewnął i zaczął chodzić w tę i we w tę, żeby się trochę rozgrzać. Nagle... Krzyk od strony szlabanu. Hal wyjrzał i zobaczył stojący tam samochód. Kontrolowali go strażnicy, a przy samochodzie miotał się poirytowany pasażer - kosztownie ubrany łysielec o różowej twarzy - któremu kazali wysiąść. "Biurokratyczny obłęd!" - wrzeszczał. Jeździł tędy codziennie i nigdy dotąd go nie przeszukiwano. Strażnicy byli grzeczni, lecz nieugięci. Otrzymali niepokojące meldunki. Od rana obowiązują specjalne środki bezpieczeństwa. Jeśli szanowny pan sobie życzy, proszę poskarżyć się władzom. Akurat mają tu dzisiaj starszego inspektora, może jemu? Rumiany łysielec spojrzał na marsylczyka, który przeszywał go zimnym, pogardliwym spojrzeniem, ciężko westchnął, przestał protestować i stał się po prostu opryskliwy. Kilka minut później pomarańczowy szlaban powędrował do góry