Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Wiadomość od Jamesa Bentleya. Twierdził, że chce mi przekazać informacje, ważne dla organizatorów konferencji. - Hm... Teraz wiem, dokąd idziemy. Lady Gwendolyn przyspieszyła kroku i uniosła wyżej parasol. Annie chwyciła ją za pulchne ramię. - Lady Gwendolyn, chyba powinnyśmy pójść do recepcji i poprosić kogoś o pomoc? - Wszystko w swoim czasie, moja droga. Nigdy nie chowam głowy w piasek. Ktoś chce mnie wplątać w swoje wstrętne plany. I tak nie zdążymy już pomóc ofierze... jeśli jest jakaś ofiara. Nie spodziewam się, żeby coś nam groziło, bo wówczas niebezpieczeństwo czekałoby w moim pokoju. Zobaczmy, co się święci - powiedziała i pociągnęła nosem. - Ktoś wpadł na pomysł, żeby zrobić ze mnie kozła ofiarnego. Zobaczymy, czy mu się uda. Jestem stara, ale nie naiwna. Drzwi pokoju 239 były uchylone. Lady Gwnedołyn pchnęła je lekko parasolką. - O Boże - usłyszała Annie swój głos, nienaturalnie wysoki, obcy. Pisarka stała bez ruchu, przypatrując się wszystkiemu lśniącymi, niebieskimi oczyma. Na jasnym dywanie, zwrócone twarzą do podłogi, leżało ciało młodego mężczyzny. Z tyłu głowy ziała purpurowa, półokrągła rana. Narzędzie zbrodni, jakiś dziwny toporek, leżało przy ciele ofiary, na wysokości jej pasa. Mimo, że był mocno umazany krwią, na rękojeści widać było karminowe i niebieskie kamienie. Na końcu wykonanego z brązu styliska znajdował się ptaszek, również z brązu. - Dziwne - powiedziała w zamyśleniu lady Gwendolyn. - Pierwszy raz w życiu widzę tasak do cukru, ale nie mam wątpliwości, że ten służył właśnie do tego celu. Annie spojrzała na zakrwawiony toporek. Tasak do cukru! Frank Saulter wielkimi susami przebiegł korytarz, zatrzymał się przy drzwiach i nad głowami Annie i lady Gwendolyn zajrzał do pokoju. Na moment z jego twarzy znikła maska obojętności i pojawił się wyraz wielkiego zdumienia, dzięki czemu wyglądał młodziej. Trwało to tylko jedną chwilę. - Niczego nie dotykałyście? - spytał surowym głosem. - Oczywiście, że nie. To Annie zbiegła na dół i zadzwoniła po policję. Kiedy wróciła, lady Gwendolyn nadal stała w drzwiach. Teraz Annie zwróciła uwagę na to, że znana pisarka nie odpowiedziała na pytanie policjanta. W korytarzu zaczęli się gromadzić gapie. Annie zauważyła chłopca hotelowego, który wyszedł z windy, przez chwilę przyglądał się zbiegowisku, po czym szybko zjechał na dół. Chciała coś powiedzieć, ale Saulter jej przerwał. - To dobrze. Proszę wrócić do swoich pokoi. Lady Gwendolyn w krótkich słowach wyjaśniła, co znalazła w swoim apartamencie. Saulter był wyraźnie zdenerwowany. - Mówi pani, że na pani pelerynie jest krew? Na pelerynie, która jest pani własnością? Annie musiała się wtrącić. - Frank, to chyba oczywiste... - Nic nie jest oczywiste, Annie. Tak... - Spojrzał na nią ponurym wzrokiem. - Zabierz lady Gwendolyn do swojego aparamentu i zaczekajcie tam na mnie. Frank powiedział to bardzo uprzejmie, ale obydwie panie zrozumiały, że muszą być posłuszne temu poleceniu. Od początku czuło się coś silniejszego niż zwyczajna antypatia. Max powiedział później, że był to imponujący wybuch wrogich wibracji, dający się porównać tylko z tym, co prezentowali krytycy oskarżający Agathę Christie o nieuczciwe potraktowanie czytelnika w "Zabójstwie Rogera Acroyda". Może wzięło się to stąd, że lady Gwendolyn przywitała prokuratora okręgowego Brice'a Willarda Poseya z takim entuzjazmem, jaki okazałby Poirot, gdyby przydzielono mu pomocnika. Słynna pisarka spojrzała na Annie pytająco. - Sądziłam, że sprawę prowadzi inspektor Saulter. To rozsądny człowiek. To koniec - pomyślała Annie. I miała rację. Posey, jak zawsze, był nieskazitelnie ubrany. Miał na sobie granatowy garnitur (dobrze maskuje zbyt duży brzuszek), niebieską koszulę (dobrze wygląda w telewizji) i pachniał cynamonowym płynem po goleniu. - Miła pani, jestem prokuratorem okręgowym naszego pięknego stanu, Karoliny Południowej, i ja zajmuję się tu zabójstwami. - Wytrzeszczył wodniste oczy i rozejrzał się po pokoju. Pewnie poczuł się bardzo rozczarowany, kiedy uświadomił sobie, że jedynymi jego słuchaczami są lady Gwendolyn, Annie i Max i że na żadnym z nich jego słowa nie wywarły oczekiwanego wrażenia. Od tej chwili Posey stał się bardzo oschły. Otworzył niewielki notes. Jego słodki głosik nie był już tak miły. - Pani jest Gwendolyn Tompkins z Maidstone w Kent, w Anglii? - Jestem lady Tompkins - poprawiła go. - Pani Tompkins - uparł się Posey. - Czy może mi pani wyjaśnić, la... pani Tompkins, w jaki sposób należące do pani ubranie zostało poplamione krwią zamordowanego? Na pulchnej twarzy lady Gwendolyn odmalował się upór. - Nie - odparła krótko. Zapanowało niezręczne milczenie. Annie spojrzała na Maxa, ale ten nie spuszczał wzroku z Poseya. Lady Gwendolyn przechyliła głowę i spojrzała pytająco na prokuratora. - Może pan mi to wyjaśni? Posey popatrzył na nią z niedowierzaniem. Był urażony. Głośno wciągnął powietrze. Na szczęście w tej chwili do pokoju wszedł Saulter. Twarz Poseya, kiedy odwracał się do drzwi, była purpurowa. - No, Brice, ciało już zabrali. Ludzie z wydziału zabójstw jeszcze pracują. Kierownik hotelu pyta, czy mogą sprzątnąć pokój, kiedy skończymy. - Muszę stwierdzić, że byłoby to nierozsądne - wtrąciła się do rozmowy lady Gwendolyn