Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Gdzie #jest ten Dain? Almayer powstał i zbliżył się do balustrady. Zdawał się nie myśleć wcale o zapytaniu oficera. Spoglądał na wyciągnięte, sztywne ciało pod białą oponą, na którą spływał nikły blask czerwieni od słońca kłoniącego się wśród chmur ku zachodowi. Porucznik czekał na od- powiedź i zaciągał się raz po raz, usiłując rozpalić na wpół wygasłe cygaro. W głębi werandy Ali krzątał się cicho przy nakrywaniu stołu; ustawił uroczyście niedobrany i obtłuczony serwis, rozmieścił cynowe łyżki, widelce o wyłamanych zębach i noże z obluzo- wanymi rączkami, o ostrzach wyszczerbionych na kształt piły. Zapomniał już niemal, jak się nakrywa stół dla białych ludzi. Bardzo był zmartwiony, bo mem Nina nie chciała mu pomóc. Odstąpił wreszcie od stołu i spojrzał na swoje dzieło z podziwem i wielką dumą. Tak jest chyba dobrze, a jeżeli pan będzie się potem gniewał i wymyślał - tym gorzej dla mem Niny. Dla- czego nie chciała mu pomóc? I wysunął się z werandy, aby przynieść obiad. - No, panie Almayer, czy pan odpowie mi tak szcze- rze, jak ja pana pytam? - odezwał się wreszcie po rucznik po długim milczeniu. Almayer odwrócił się i spojrzał na niego ze spoko- jem. - Jeśli pan dostanie do rąk tego Daina, co pan z nim zrobi? - zapytał. Twarz oficera poczerwieniała. - To nie jest odpowiedź - rzekł zniecierpliwiony. - A co pan #robi ze mną? - ciągnął Almayer nie zważając na jego słowa. - Czy pan ma zamiar się targować? - warknął ofi- cer. - Zapewniam pana, że to zła taktyka. Nie dano mi na razie żadnych wskazówek co do pańskiej osoby; spodziewamy się, że pan nam pomoże ująć tego Malaja. - Otóż to - przerwał Almayer - nie możecie nic 134 135 zrobić beze mnie, a że znam dobrze tego człowieka, więc chcecie, abyrn pomógł go schwytać. - Tego właśnie od pana oczekujemy - potwierdził oficer. - Złamał pan prawo, panie Almayer, powinien pan dać nam zadośćuczynienie. - Aby siebie ocalić? - IV To tak, do pewnego stopnia. Pańska głowa nie jest w niebezpieczeństwie - dodał porucznik zaśmiaw- szy się krótko. - Więc dobrze - rzekł stanowczo Almayer - wy- dam wam tego człowieka. Obaj oficerowie zerwali się na równe nogi rozgląda- jąc się za odpasaną bronią. Almayer roześmiał się chrapliwie. - Spokojnie, panowie# - zawołał. - Na wszystko przyjdzie czas. Będziecie go mieli po obiedzie. - To nonsens - naglił porucznik. - Panie Alma- yer, tu nie ma żartów# Ten człowiek jest zbrodnia- rzem. Zasłużył na stryczek. Będziemy tu spokojnie jedli obiad, a on drapnie przez ten czas. Wiadomość o naszym przyjeździe... Almayer podszedł do stołu. - Daję panom słowo honoru, że nie ucieknie; trzy- mam go w bezpiecznym miejscu. - Trzeba go uwięzić przed zmrokiem - zauważył młodociany podporucznik. - Będzie pan odpowiadał, jeśli nam się nie uda. Jesteśmy w pogotowiu, ale nie możemy nic zrobić bez pana - dodał starszy nie tając zniecierpliwienia. Almayer kiwnął potakująco głową. - Ręczę słowem honoru - powtórzył. - A teraz siadajmy do stołu - dodat żywo. We drzwiach ukazała się Nina. Przystanęła na chwi- lę, usunąwszy firankę przed Alim i starą Malajką, któ- rzy wnieśli półmiski, po czym zbliżyła się do trzech mężczyzn stojących obok stołu. - Niechże panowie pozwolą - rzekł pompatycznie Almayer. - Oto moja córka. Nino, panowie są oficerami z przy- byłej dziś fregaty; uczynili mi zaszczyt przyjmując moje zaproszenie. l# Tina skłoniła powoli głowę odpowiadająe na niskie ukłony obu oficerów i siadła przy stole naprzeciw ojca. Nadszedł sternik z szalupy niosąc kilka butelek wina. - Czy pozwoli mi pan postawić to na stole?- spytał porucznik Almayera. - Jak to! wino`' to bardzo uprzejmie z pańskiej strony. Ależ naturalnie! W moim domu wcale nie ma wina. Ciężkie czasy! Głos zadrżał mu przy ostatnich słowach. Uświadomił sobie znów z całą jaskrawością, że Dain nie żyje; po czuł, jak gdyby niewidzialna ręka zaciskała mu się wokoło gardła. Goście odkorkowywali wino, a on się- gnął po butelkę dżynu i pociągnął długi łyk. Porucznik, który rozmawiał z Niną, obrzucił go krótkim wejrze- niem. Młodociany podporucznik ochłonął już trochę z podziwu i zmieszania, jakie go ogarnęło z ehwilą niespodziewanego pojawienia się Niny na widok nie- zmiernej jej piękności. "Bardzo piękna i imponująca- rozmyślał - ale koniec końców to przecież Metyska!" Ta myśl sprawiła, że zebrał się na odwagę i spojrzał bokiem na Ninę. Spokój powlekał jej twarz, rozmawia- ła cichym, równym głosem ze starszym oficerem, któ- ry rozpytywał uprzejmie o kraj i o tryb jej życia. A1- mayer odepchnął talerz i pił wino swych gości w po nurym milczeniu. 136 IX - Czy mogę wierzyć twoim słowom? są one jak bajka dla wojowników, którzy obozują wokół ognisk na poły tylko czuwając, i widzi mi się, że wy= biegły z ust kobiety. - Kogóż mam wywodzić w pole, o radżo? - odrzekł Babalaczi. - Bez ciebie jestem niczym. Wierzę w praw- dę wszystkiego, co ci rzekłem. Długie lata spoczywa- łem bezpiecznie w zagłębieniu twej dłoni. Nie czas na żywienie podejrzeń. Niebezpieczeństwo jest bardzo groźne. Radźmy i działajmy natychmiast, nim jeszcze słońce zajdzie. - Słusznie mówisz - odmruknął frasobliwie La- kamba. Siedzieli już od godziny w sali posłuchań radży. Ba- balaczi stwierdziwszy przybycie oficerów przeprawił się zaraz przez rzekę, aby zdać swemu panu sprawę z po rannych wypadków, i razem z nim wytknąć linię po stępowania wobec zmienionych okoliczności. Niespo- dziewany obrót wydarzeń przeraził i zaskoczył ich obu. Radża siedział w fotelu ze skrzyżowanymi noga- mi utkwiwszy wzrok w podłodze; Babalaczi przykucnął tuż przy nim w postawie wyrażającej wielkie zwątpie- nie. - I gdzież on się teraz ukrywa? - spytał Lakamba przerywając ciszę rojącą się od złowróżbnych przeczuć, które pochłaniały ich obu przez długą chwilę. 139 - Na polance Bulangiego - tej, co leży najdalej od jego domu. Popłynęli tam dziś w nocy. Zawiozła go córka białego człowieka; powiedziała mi to otwarcie, bo jest na wpół biała i nie zna się na obyczajności. Czekała długo na Daina, podczas gdy był u ciebie