Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Gdy Ralf wbiegł nagle na werandę, krzyknęła z przestrachu. Ciocia Stefcia także drgnęła i zapłakanymi oczyma spojrzała pytająco na młodzieńca. — Ach, Ralfie, więc powracasz nareszcie? I znowu bez Berti? — spytała staruszka, a z oczu jej znowu polały się łzy. 171 1 Ralf zdawał się mieć oczy tylko dla Lindy, która śmiertelnie blada, zerwała się z miejsca. — Jakże nas przestraszyłeś, Ralfie! Jesteśmy obie z ciocią bardzo zdenerwowane. Czy nie odnalazłeś żadnych śladów? — pytała ochryple. — Powracam znowu bez Berti. — odparł Ralf z ogromną powagą. Zauważył przy tym, że Linda odetchnęła z ulgą i znowu usiadła na fotelu. — To doprawdy zagadkowa sprawa — rzekła. — Gdzież szukałeś jej teraz? — Wszędzie, ostatnio w rumach zamku. Obawiałem się, że nie szukałaś tam gruntownie, sądziłem, że Robercie zdarzył się jakiś wypadek, że może leży w jakimś kącie, opuszczona i bezradna. Nie mogła wytrzymać spojrzenia Ralfa i spuściła oczy. — Ach, przeszukałam wszystkie kąty — rzekła ochrypłym głosem. — A jednak przeoczyłaś coś — powiedział Ralf zbliżając się do niej. Podniosła oczy, w których migotał niespokojny płomień. Twarz jej była blada, niemal ziemista. — Co takiego? — spytała. — Przed wejściem do ruiny znalazłem w zaroślach szkicownik i taboret Berti. Spójrz, zabrałem szkicownik ze sobą. Berti musiała szkicować ostatnio rozwaloną ścianę i kwitnący krzew białych róż. Szkic jest na ostatniej stronie tego zeszytu. Zobacz — tutaj spoczywała jej ręka, a musiało to być dzisiaj, bo widziałem tam na miejscu rozsypane białe, na wpół zwiędłe róże. Zapewne zerwano je dziś. Poza tym Berti pod szkicem napisała dzisiejszą datę. Linda z trwogą spojrzała na kartkę w szkicowniku. — Cmentarne róże—pomyślała, drżąc na całym ciele, a namalowa- ne róże zdawały się żyć. — Tak, naprawdę, to dzisiejsza data — powiedziała głośno. — Dwudziestego czwartego sierpnia! Nigdy nie zapomnę tego dnia — rzekł Ralf ponuro. — Wygląda to, jak data na kamieniu nagrobnym. Oczy jego zabłysły okrutnym zadowoleniem, gdy spostrzegł, jak dręczą Lindę jego słowa. — To okropne, Ralfie, okropne... Jak możesz mówić coś podobnego! — Nieprawdaż, to okropne? I ja drżę, myśląc o tym, że Berti może już nie żyje. 172 — Na miłość boską, Ralfie, — przerwała mu ciocia Stefcia — nie dręcz siebie i nas! Bóg nie dopuści, żeby temu drogiemu dziecku stała się jakaś krzywda! — Tak, to prawda. Musiałby to być bardzo występny człowiek, żeby chciał wyrządzić Berti coś złego. Połóż się teraz, ciociu, przecież nie możesz mi pomóc. — A ty, Ralfie? Co zamierzasz robić? — Nie wiem, nie mogę spać... Pójdę może jeszcze raz na górę i poszukam w ruinach. Linda zerwała się jak oparzona. — Przecież nie możesz jej szukać po ciemku. Wiesz, przyszła mi pewna myśl do głowy... — Jaka? — Otrzymałam dziś list od męża, pisze mi, że czuł się niedobrze i dlatego wcześniej powrócił do Dusseldorfu. Może Roberta dostała także wiadomość i pojechała do ojca, zaniepokojona stanem jego zdrowia. — Czy sądzisz, że to możliwe? Czyżby pojechała, nie zawiadamiając nas o tym? — Może nie zdążyła już i prześle nam wiadomość z Dusseldorfu. Oczy Ralfa błysnęły ostrzegawczo. Wiedział, że Lindzie zależy na tym, aby zaniechał dalszych poszukiwań w ruinach zamku. Chciała, aby nie znaleziono jej ofiary przy życiu. Wstrząsnął się ze zgrozy i odwrócił od Lindy. — Dobrze, zaczekam na wiadomość. Wobec tego jednak, że twój mąż jest chory, więc i ty zapewne zechcesz wcześniej pojechać do domu. Linda skwapliwie skinęła głową. Ziemia parzyła ją pod stopami. Sądziła, że odzyska spokój, gdy przestanie patrzeć na ruiny zamku. — Tak, jestem o niego bardzo niespokojna. Wyjadę jutro rano do Dusseldorfu i zadepeszuję, czy Berti tam jest — powiedziała. — Dobrze, powiem, żeby powóz czekał na ciebie. Musisz być gotowa na dziewiątą rano. Linda odetchnęła. Tak, wyjechać jak najprędzej! Nie słyszeć tego okropnego głosu, który wołał bez ustanku: — Morderczyni! — W takim razie pójdę teraz spakować moje rzeczy, — zwróciła się 173 do Ralfa —jestem śmiertelnie zmęczona po tym wyczerpującym dniu i położę się spać. Zaledwie odeszła, Ralf zbliżył się do cioci Stefci i szepnął: — Ciociu, muszę ci coś powiedzieć, bo nie chcę cię na próżno denerwować. Musisz mi jednak przysiąc na wszystkie świętości, że będziesz milczała! — Przysięgam ci, Ralfie, wiesz, że nie jestem gaduła. — A więc posłuchaj, znalazłem Berti, jest zupełnie zdrowa. — Ach, co za szczęście! Gdzież jest to biedne dziecko? — Dziś się nie dowiesz. Musi ci na razie wystarczyć wiadomość, że znajduje się w bezpiecznym ukryciu. — Dlaczego nie przyprowadziłeś jej do domu? To chyba najbezpie- czniejsze miejsce? Nie chciałem jej sprowadzić, dopóki pod moim dachem przebywa Linda Warteg. — Ralfie... Ralfie... Co znaczą te słowa? Na miłość Boską... Czy chcesz przez to powiedzieć, że... że... — Że Berti nie żyłaby, gdyby wszystko poszło według życzenia tej występnej kobiety. Cicho, bądź cicho! Wiem, że nad tym bolejesz, moja biedna ciociu! Przecież, mimo wszystko, kochasz twoją siostrzenicę. Nie mogłem ci jednak oszczędzić tego. Chwała Bogu, że jej zbrodnicze plany obróciły się w niwecz, że nad Berti czuwała siła wyższa. Linda jednak jest przekonana, że Berti nie żyje, i z tym przeświadczeniem spokojnie przebywała z nami. — Niepodobna! To niemożliwe... Ralfie, to jakaś omyłka... To zbyt okropne, żeby w to uwierzyć — jęknęła ciocia Stefcia