Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Obok stało łóżko, a w nim leżało śpiące dziecko. Wendy szyła coś przy świetle padającym od ko- minka. Nagle usłyszała dobiegające pianie i spojrzała w górę wyczekująco. Okno otworzyło się gwałtownie i Piotruś Pan skoczył na podłogę. — Piotrusiu — powiedziała Wendy — czy myślisz, że polecę razem z tobą? Piotruś się obruszył. — Oczywiście. Po to przyleciałem. Czy zapomniałaś, że już czas na wiosenne porządki? Wendy potrząsnęła smutno głową. — Nie mogę, Piotrusiu. Zapomniałam już, jak się fruwa. — Zaraz znowu cię nauczę. — Och, Piotrusiu, nie marnuj na mnie czarodziejskiego pyłku. Wstała, żeby podejść do niego. — Co to jest? — zapytał. — Zapalę światło i sam zobaczysz. — Nie, nie rób tego. Nie chcę niczego widzieć. Ale ona zapaliła światło i Piotruś Pan zobaczył: Wendy nie była już mała. Była teraz dorosłą kobietą. Piotruś wybuchnął strasznym płaczem. Podeszła do niego, żeby go pocieszyć, ale on cofnął się gwałtownie. — Co to ma znaczyć? Co ci się stało? — Jestem dorosła, Piotrusiu. Już od bardzo dawna. — Ale obiecałaś mi, że tego nie zrobisz. — Nic na to nie mogłam poradzić. Jestem mężatką, Piotrusiu. Potrząsnął energicznie głową. — Nie, to nieprawda! — Prawda. A ta mała dziewczynka w łóżku to moja córeczka. — Nie! To niemożliwe. Podszedł szybko do śpiącego dziecka i podniósł groźnie swój mieczyk. Ale nie uderzył, tylko usiadł na podłodze łkając. Wendy przypatrywała mu się przez chwilę, a potem wybiegła z pokoju. Jej córeczka, Jane, zbudziła się na odgłos płaczu i usiadła w łóżku. — Dlaczego płaczesz, chłopczyku? Piotruś Pan zerwał się i złożył jej ukłon. Jane wstała i odkłoniła się mu. — Witaj — powiedział. — Witaj. — Nazywam się Piotruś Pan. Dziewczynka uśmiechnęła się. — Tak, wiem. Podeszli razem do okna, szykując się do lotu. Wendy wbiegła do pokoju z wy- ciągniętymi rękami. Światła przygasły, kurtyna opadła, po czym wszystkie dzieci wyszły razem na scenę i zaśpiewały: „Nie chcemy nigdy być dorosłe". Cała wi- downia biła brawo, a dzieci na scenie uśmiechały się i kłaniały. „Bomba!" — pomyślał Jack. Rozradowany i pełen emocji posłał swojemu tacie promienny uśmiech. — Co za szczęście, że to już koniec! — westchnął Piotr Banning, zupełnie nie zauważając uśmiechu syna. Mecz Przez korony drzew sączyło się jasne i ciepłe światło słońca. Wzgórza poro- śnięte były zielonymi, grubymi świerkami, wznoszącymi się ku wysokim szczy- tom gór, pokrytych połyskującym śniegiem. Ze stoków spadały rzeki i strumienie, szukając między drzewami drogi do jezior i stawów. Z prawej strony wypływał ze skały wodospad. A tam, po lewej, leżała łąka pełna dzikich kwiatów w kolorach tęczy. „Wygląda niemal jak prawdziwe" — pomyślał Piotr Banning z zadowoleniem. Odwrócił się na chwilę, aby popatrzeć przez okno swojego biura na mgłę okry- wającą całunem pejzaż San Francisco, a potem podszedł znów do makiety. — Obrońcy środowiska dadzą nam spokój, jak ich przekonamy, że nasi klienci nie zagospodarują od razu całego terenu, że przedsięwzięcie będzie realizowane stopniowo i że troszczymy się o zachowanie warunków naturalnych — zamrugał oczami. — Brad, zajmiesz się tym? — Ron się tym zajmie — odparł Brad, wysoki mężczyzna o żółtawej cerze. — Dobrze — zgodził się Ron. Niski, o krągłej, opalonej twarzy, stanowił, jeśli chodzi o wygląd, dokładne przeciwieństwo Brada. Mogli jednak pracować w jednym zespole, ponieważ my- śleli podobnie, a co ważniejsze, myśleli podobnie jak Piotr Banning. Piotr rzucił im ostre spojrzenie. — Mam nadzieję. A zatem proponuję, żebyśmy zaczęli tutaj — pokazał na łąkę. — To otwarta przestrzeń i będziemy mogli od razu pozbyć się zieloniaków, zanim zbiorą tyle sił, żeby nas zastopować. Sięgnął ręką do pudełka, w którym znajdowały się rozmaite plastikowe mo- dele i zaczął wciskać je w makietę. Motele, wyciągi narciarskie, sklepy i domki jednorodzinne. Mnóstwo pieniędzy do zarobienia