Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Co roku niemal jeździła do wód, do morza, do powietrza, do słońca, szukając roztargnienia po całym świecie, a nigdzie nic prócz ziewania nie znajdując. Dzieci nie mieli wcale i to jeszcze ich nieszczęśliwszymi czyniło oboje; prezes wszakże, jak skoro jejmość wyprawił z domu, humor odzyskiwał i kawalerskie swobodne wiódł życie... Uczucia nie zużyte w sercu jego wszystkie się przelały na dzieci brata Jana, na Annę szczególnie]; był ich opiekunem wraz z Atanazym, drugim bratem chorążyca, i cały się im poświęcił. Mieszkając niedaleko, w Zagórzu, nie spuszczał ich z oka, czuwał, troskał się, zarządzał majątkiem, pomagał w interesach i kochał ich jak własne dzieci, kochał ich jeszcze całą nienawiścią, jaką miał ku pułkownikowej, starając się im zastąpić matkę, której przystępu bronił do Anny i Juliana. Jak Anna była właściwie duszą Karlina, tak prezes w mm gospodarzem; Julian robił, co chciał i ile chciał, nikt mu się nie sprzeciwiał, nikt nim nie kierował; ale prezes, praktyczniejszy, pracowitszy, czuwał zawsze i nie dając czuć tego, że radzi lub pomaga, oszczędzając miłość własną słabego Juliana, zostawując mu nawet wszelką zasługę, umiał tak posiłkować mu, że Julian mimo wstrętu do pracy i interesów rządził się bardzo dobrze. Powodzenie to dziwiło go i zachęcało, nie miał wygórowanej zarozumiałości, chętnie by był się uznał niezdatnym, żeby mu pozwolono próżnować, a prezes tego nie dopuszczał. Nic nie powiedziano pułkownikowej o przyjeździe prezesa, ale że to był trzeci czy czwarty dzień pobytu jej w Karlinie, przeczuwała go już niespokojna. Julian z Anną, jak tylko dojrzeli kocz pana Pawła, porozumieli się wzrokiem i brat powoli wysunął się z pokoju. Zastał już prezesa chodzącego po salonie i szukającego zwierciadeł, w których by mógł włosy, suknie i cały swój strój poprawić, bo o to dbał nadzwyczajnie. — A! kochanego stryjaszka! — A! kochanego bratanka! — z uśmiechem powitał go pan Paweł. — Jakże zdrowie? — A wasze? — My dobrze, ale mama, która tu do nas przyjechała, dość mocno zachorowała... — Po cóż bo jeździ! po co jeździ — z udaną dobrodusznością rzekł prezes, idąc do zwierciadła — moglibyście do niej pojechać na dzień jaki... z jej zdrowiem... — Chciała widzieć Emilka... — Nic mu teraz nie pomoże! — ponuro rzekł prezes — no! a Anusia? — Przy matce... — Pułkownikowa nie wychodzi? — Nie, od trzech dni Greber jej zakazał... — A! jest i Greber! — Mama bo wcale była niedobrze... — A pułkownik nie przyjeżdżał? — Nie kazała mu pisać, że chora... Prezes lekko ramionami ruszył. — Wątpię, żeby tu jej było nawet wygodnie... i o męża musi być niespokojna... — Ale i wyjechać jej niepodobna, mój stryju, niepodobna — dobitnie rzekł Julian — musi zabawić jeszcze dni kilka, dopóki sił nie nabierze... — Nic nie mam przeciwko temu — rzekł prezes sucho — no? a widzieć się z nią nie będę mógł? Julian trochę się zmięszał. — Mój drogi stryju — rzekł, zbliżając się do niego — ty mnie rozumiesz... proszę cię, nie przymuszaj ją do widzenia się z sobą, ona cię ceni, ale wiesz, jak ją to porusza... — Nie wiedziałem, że to ją porusza... ale kiedy chcesz, widzieć się nie będę... nigdy nie byłem ani natrętem, ani niegrzecznym... Julian zbliżył się, by go uściskać, a prezes ze łzą w oku do piersi go przytulił; wtem wszedł Greber. — A! pana konsyliarza! — odezwał się pan Paweł, witając go z daleka i obojętnie. — Julku... każ no mi dać śniadanie... Julian wyszedł, prezes odwrócił się do Grebera. — Co tam pani pułkownikowej — zapytał — czy istotnie chora, czy jej tylko chorować potrzeba? Greber, polityk, ruszył ramionami, nie wiedząc, co odpowiedzieć. — No! jakże, jużciż trzy dni ją kurujesz, musisz pan wiedzieć, co jej jest? — Coś nerwowego, trochę kataru, mały nieład w funkcjach żołądkowych... — No! to chwała Bogu, że nie coś straszniejszego — rzekł prezes — wody pomarańczowej, magnezji i będzie zdrowa; a na katar, doktorze, doświadczyłem, nic lepszego nad przejażdżkę i świeże powietrze. Greber się uśmiechnął, Julian wszedł i rozmowa się przerwała, gdy w tejże chwili znać dano, że pułkownik przyjechał. Prezes nieco się zmarszczył, nie potrafił pokryć przykrości, doznanej w pierwszej chwili, ale natychmiast siłą woli wesołość i swobodę odzyskał. Był bowiem panem siebie, jak mało ludzi. Prezes i pułkownik dla powierzchownego człowieka prawie byli jednym typem, różnili się jednak wielce od siebie; choć na pozór do jednej klasy towarzystwa, do jednego należeli cechu, wielki odcień dzielił ich przecie. Oba byli z profesji pięknymi i oba pamiętali o tym dłużej, niż wypadało na poważnych ludzi; oba lubili świat i próżności jego, oba wykształceni zostali za granicą i cudzoziemską wytworną mieli formę towarzyską; spostrzegłeś jednak łatwo, że między nimi ogromna była przestrzeń. Pułkownik udawał pana, nie czując się nim, prezes, nie będąc nim z majątku, przekonany o pochodzeniu i wsparty wspomnieniami, nosił swe państwo w sercu i na czole; pułkownik nie umiał dać pokrywki przystojnej swym namiętnościom, kompromitował się grą niepomiarkowaną, hulanką i ładnymi twarzyczkami, dla których słabość jego była aż nadto widoczną i bardzo niestarannie pokrytą; prezes, zarówno słaby, nie dawał się nigdy schwytać na dowodach swych słabostek; mówiono, domyślano się, ale nikt mu nie mógł postawić w oczy świadków winy, i pan Paweł głośno i śmiało o moralności miał prawo rozprawiać