Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Nasi ojcowie krzyczeli: — Dawaj! — wuj Tucker wciskał do dechy pedał gazu, ale ogrodzenie ani drgnęło. Pod wieczór dali sobie spokój i zrobili składkę na wynajęcie profesjonalnej firmy holowniczej. Godzinę później pojawił się mężczyzna w samochodzie pomocy drogowej, zaczepił hak o ogrodzenie, nacisnął guzik, uruchamiając gigantyczną wciągarkę, i mordercze ogrodzenie najpierw drgnęło, a potem z głębokim stęknięciem wyskoczyło z ziemi. — Widać krew — odezwał się Anthony Turkis, a my zaglądaliśmy, aby zobaczyć, czy faktycznie teraz pojawiła się krew, której nie było w chwili samobójstwa. Niektórzy twierdzili, że była na trzecim pręcie, inni, że na czwartym, ale znalezienie śladów krwi było równie niemożliwe, co znalezienie cholernej łopaty z tyłu okładki albumu Abbey Road, na której prawie wszystko miało świadczyć o tym, że Paul nie żyje. W pracach nad usuwaniem ogrodzenia nie pomagał nikt z Lisbonów jednak od czasu do czasu wdzieliśmy ich twarze migające w oknach. Zaraz po wyrwaniu płotu pan Lisbon wyszedł bocznymi drzwiami i zabrał się za zwijanie węża ogrodowego. Nie zrobił ani kroku w kierunku rowu. Podniósł rękę w sąsiedzkim pozdrowieniu i zaraz wrócił do domu. Mężczyzna przytwierdził kolejne fragmenty ogrodzenia do swojej ciężarówki i — skoro mu za to zapłacili — bezceremonialnie przejechał przez trawnik pana Batesa, niszcząc wszystko po drodze. Zdumiało nas, że nasi rodzice zupełnie nie zareagowali, przecież uprzednio sam fakt przejechania przez trawniki wystarczył, aby wezwać policję. Ale tym razem pan Bates nie krzyczał i nie zapisywał numeru rejestracyjnego ciężarówki, nie odezwała się również pani Bates, która kiedyś rozpłakała się, gdy puszczaliśmy petardy pośród jej prezentowanych na stanowych wystawach tulipanów — oboje nic nie powiedzieli, podobnie jak nasi rodzice, i mogliśmy wyczuć, jacy oni wszyscy są starzy, jak przyzwyczajeni do urazów psychicznych, do depresji i wojen. Zdaliśmy sobie sprawę z tego, że świat, jaki starali się nam przedstawić, nie był tym światem, w jaki sami wierzyli; i że przy całym ich pielęgnowaniu trawy i dbałości o jej samopoczucie, tak naprawdę trawniki wcale ich nie obchodziły. Po odjeździe ciężarówki nasi ojcowie jeszcze raz zebrali się przy dziurze w ziemi i spoglądali w dół na wijące się dżdżownice, na leżące tam łyżki i na kamień, o którym Paul Little mówił z całą pewnością, że był grotem indiańskiej strzały. Oparli się na łopatach i wycierali pot z czoła, chociaż niczego nie zrobili. Wszyscy odczuwali dużą ulgę, jakby posprzątano jezioro albo powietrze, lub też zniszczono zapasy bomb wroga. Niewiele można było zrobić, żeby nas uratować przed nieszczęściem, ale przynajmniej zniknęło ogrodzenie. Pomimo zniszczeń na swoim trawniku pan Bates zajął się przycinaniem klombów, a w położonej na sąsiedniej działce altance z winorośli pojawiła się para starych Niemców, aby napić się wina deserowego. Jak zawsze na głowach mieli swoje tyrolskie kapelusze (pana Hessena ozdobiony był małym, zielonym piórkiem), a ich sznaucer węszył, ciągnąc za smycz. Nad ich głowami eksplodowały winogrona. Zgarbione plecy pani Hessen, która zajmowała się spryskiwaniem róż, zanurzały się między rozrośnięte krzaki i pojawiały się znowu. W pewnym momencie spojrzeliśmy w niebo i zobaczyliśmy, że wszystkie jętki poumierały. Powietrze nie było już brunatne, lecz błękitne. Za pomocą kuchennych mioteł pozmiataliśmy robactwo ze słupów, okien i linii elektrycznych. Powpychaliśmy je do worków, całe tysiące ciał owadów ze skrzydłami z surowego jedwabiu, a Tim Winer, nasz mądrala, zwrócił uwagę, jak bardzo ogony jętek przypominają ogony homarów. — Są mniejsze — powiedział — ale w zasadzie mają ten sam kształt. Homary są klasyfikowane w typie stawonogów, podobnie jak owady. Są owadami. A owady to po prostu homary, które nauczyły się latać. Nikt nie był w stanie powiedzieć, co w nas wstąpiło tego lata, czy też dlaczego tak bardzo znienawidziliśmy tę skorupę martwych robaków, jaka okryła nasze życie. Jednak nagle nie mogliśmy znieść tych martwych muszek pokrywających dywanem nasze baseny, wypełniających nasze skrzynki na listy, przesłaniających gwiazdy na naszych flagach. Zespołowe kopanie rowu doprowadziło do wspólnego zamiatania, wywożenia worków i spłukiwania tarasów. Dwadzieścia mioteł w równym tempie poruszało się we wszystkich kierunkach, a blade upiory jętek spadały ze ścian niczym popiół. Badaliśmy ich drobne twarzyczki czarodziejów, trąc je między palcami, aż zaczynały cuchnąć jak karp. Próbowaliśmy je podpalić, ale nie chciały płonąć (przez co jętki wydawały się bardziej martwe niż cokolwiek innego). Uderzaliśmy w krzaki, trzepaliśmy dywaniki, włączaliśmy wycieraczki w samochodach na maksymalną prędkość. Jętki zatykały kratki ściekowe i musieliśmy przepychać je patykami. Kucając nad kanałami ściekowymi, wsłuchiwaliśmy się w przepływającą pod miastem rzekę. Rzucaliśmy kamienie i słuchaliśmy plusku. Nie poprzestaliśmy na własnych domach. Gdy już nasze ściany były czyste, pan Buell powiedział Chase’owi, aby zabrał się za oczyszczenie z robaków domu Lisbonów. Z powodu swoich religijnych przekonań pan Buell często brał na siebie dodatkowe obowiązki i w lecie grabił trzy metry ogródka Hessenów albo w zimie odgarniał śnieg z ich ścieżki, a nawet rozrzucał sól. Nic też dziwnego, że kazał Chase’owi zamiatać dom Lisbonów, chociaż nie byli jego najbliższymi sąsiadami i mieszkali po drugiej stronie ulicy. Pan Lisbon miał tylko córki; w przeszłości chłopcy i dorośli mężczyźni przychodzili pomóc mu odciągać złamane przez burzę gałęzie, więc gdy Chase podchodził, trzymając miotłę nad głową jak sztandar pułku, nikt słowem się nie odezwał