Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Przez cały czas uprawiał z nią tak zwany kolanowy flirt, uśmiechał się przy tym bezczelnie, bardzo pewny siebie. Elisabet była coraz bardziej wściekła, w dyliżansie pano wał tłok, nie mogła się nigdzie przesiąść. Gdziekolwiek by przesunęła kolana, on natychmiast przesuwał tam swoje. W końcu straciła panowanie i wymierzyła mu takiego kopniaka w goleń, że aż jęknął. Gdy wreszcie natręt wysiadł w Bragernes, odetchnęła z ulgą. Pozostali pasażerowie roześmiali się i zapanowała bardzo miła atmosfera. Późnym wieczorem dotarli do małej osady handlowej Holmestrand. Elisabet poszła do najbliższej gospody i natychmiast zaczęła wypytywać właścicielkę. Nie wie- działa zbyt wiele, o co więc miała pytać? Przede wszystkim o majątek Tarków. - Tark? Słyszałam to nazwisko, ale... Proszę zaczekać, zaraz zapytam. Zniknęła w kuchni. Trochę trwało, zanim wróciła. - No tak! Oni tu już nie mieszkają. - Ja wiem. Muszę tylko odwiedzić majątek, który kiedyś do nich należał. - To jest trochę dalej, za miasteczkiem, moja dziew- czyna kuchenna narysowała, jak tam dojść. Czarujący ludzie, powiada dziewczyna. A tak, coś takiego Elisabet już słyszała! Następnego dnia wcześnie rano wyruszyła w drogę, kierując się mapką, którą dostała w gospodzie. Odnalazła dwór, ale ani nie tak duży, ani nie tak piękny jak Lekenes. To tutaj dorastał Vemund, pomyślała wzruszana. Ciekawa jestem, czy się wdrapywał na to wysokie drzewo? A Braciszek stał pewnie pod drzewem i wrzeszczał, bo jemu nie pozwalano na takie wspinaczki? Obecni mieszkańcy nie umieli jej zbyt wiele powiedzieć o Tarkach, sprowadzili się tu niedawno. Lepsze wyniki dała wizyta u najbliższych sąsiadów majątku. - Och, cóż to za czarujący ludzie! (No, jeszcze raz i zacznę krzyczeć, pomyślała Elisabet.) Jacy wytworni i kulturalni - wzdychała mieszkająca tu kobieta. - Pani Tark była najwspanialsza z nich wszystkich. Jak królowa, jak bogini! - I mieli dwóch synów? - Tak, dwóch, śliczne dzieci, zwłaszcza młodszy. Istny cherubinek! Starszy chętniej chodził swoimi drogami. Elisabet próbowała zgadywać dalej. - I była też panna Karin Ulriksby? - Karin Ulriksby? Nie, nigdy nie słyszałam. - Ale majątek nazywa się Bode? - Bode? Nie, skąd? Gospodyni wymieniła jakąś nazwę, która Elisabet nie mówiła nic. - Rozumiem. A proszę mi wybaczyć jeszcze jedno dziwne pytanie. Gdzie tutaj w okolicy jest dom dla psychicznie chorych? - Tutaj? O niczym takim nie wiem. Tutaj nie. Tak więc Elisabet nie posunęła się zbyt daleko w swoich poszukiwaniach. Może w ogóle szła fałszywym tropem? Nie, przecież Vemund tutaj mieszkał. - Chwileczkę - powiedziała kobieta. - Bode? Czy to nie w okolicy Horten? Tak, to na pewno tam! I teraz sobie przypominam, że tam się posyła wariatów. Tam jest taki dom. - Naprawdę? Ale Horten... Co to jest? Osada hand- lowa? - Nie, to tylko przystań promowa. Chociaż dosyć duża. I panienko, wie pani, Tarkowie tutaj długo nie mieszkali. Oni przyjechali... niech się zastanowię... Tak, z okolic Horten. Tak, tak! Pojawiła się nadzieja. - Pamiętacie, kiedy oni się tutaj sprowadzili? - O, nie, to było tak dawno... Niech pomyślę, tak, mój syn miał wtedy z dziesięć lat, a teraz ma po trzydziestce. To nie mogła być prawda. Ale Elisabet postanowiła pójść tropem, na który trafiła. Od sąsiadów dawnego majątku Tarków pożyczyła konia i pognała do Horten. Nie było to tak daleko, jak się obawiała. Już po południu tego samego dnia dotarła na miejsce, do grupy zabudowań wokół promowej przystani nad fiordem. Tam wypytywała tak długo, dopóki nie natrafiła na starego człowieka, który mógł jej opowiedzieć o Bode. Za szklaneczkę wódki gotów był jej powiedzieć wszystko, co wie. Elisabet przeliczyła dyskretnie swoją niebogatą podróżną kasę i podała mu monetę. Stary podziękował skinieniem głowy. - Ale Bade już nie istnieje. Spaliło się wiele lat temu. Doszczętnie. Nadzieja przygasła w sercu Elisabet. - Naprawdę? - Tak, jakaś wariatka podłożyła ogień. Okropna historia! I to było wszystko, co stary wiedział. Ale Elisabet dowiedziała się przynajmniej, gdzie się Bode znaj- dowało. Kawałek od Horten; pojechała tam, żeby zobaczyć. Tam jednak napotkała nieoczekiwany opór. W samotnym gospodarstwie, które kiedyś sąsiadowało z Bode, gospodyni na dźwięk nazwiska Tarków po prostu splunęła. - Tfu! Tfu! Co to była za cholerna hołota! Tarkowie i Svendsen! O nich rozmawiać nie będę! Ja jestem kobieta bogobojna, powiem panience! - Tak, rozumiem, ale chciałabym wiedzieć coś więcej. Tu chodzi o życie człowieka. Może mi pani powiedzieć, czy była tu jakaś panna Karin Ulriksby? - Ulriksby? Niech mi pani nawet nie wspomina tego nazwiska, bo będę pluć! Ale Karin... To chyba była ona? Ta nieszczęsna dziewczyna! O Panie Boże, toż to ona! To ona spaliła ten cały barłóg i słusznie zrobiła, powiem pani! Ja też bym tak postąpiła. Ale oni ją zamknęli. W domu wariatów! - Tak? A gdzie to jest? - Dom wariatów? Po tamtej stronie. Dosyć daleko stąd. Ale muszę panience powiedzieć, że ja nie wiem, co się stało. Słyszałam tylko, co ludzie gadają, mnie niech panienka nie miesza. I zresztą nie chcę już więcej rozmawiać o tych okropnościach. Panienka powinna się trzymać z daleka i nie grzebać się w czymś takim. Elisabet nie dawała za wygraną. Gospodyni nie za- prosiła jej do środka, stały każda po swojej stronie uchylonych do połowy drzwi. - Jak powiedziałam, ja nie pytam z ciekawości. Tutaj chodzi o życie i o duszę człowieka. Czy nie ma tu nikogo, kto mógłby mi powiedzieć, co się wtedy stało? Czy nie ma żadnych świadków z wyjątkiem chłopców? - Chłopców? Jakich chłopców? - No więc chłopca. Tego starszego. - Ja nie wiem nic o żadnych chłopcach. Ale jeden świadek był, ale to religijna kobieta. Poszła do klasztoru. - Do klasztoru? Przecież w Norwegii nie ma już klasztorów. - No, do takiej służby. Miłosiernej służby w kościele, wie panienka. To była ta Niemka, panna Spitze