Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
- Czym mogę panu służyć? - Chciałem prosić o radę w sprawie bagażu. Jeśli spakowalibyśmy się w noc poprzedzającą lądowanie, czy mógłbyś przyjacielu już wtedy wziąć bagaż? - Z największą przyjemnością. - A jeśli bagaże będą gotowe już poprzedniej nocy, nic chyba nie stanie na przeszkodzie, by zostały wyładowane jako pierwsze? - mówiąc to, wsunąłem mu w dłoń pięćdziesiąt kredytów. - Tak się stanie. Ma pan moje słowo. - I jeszcze jedna prośba. Do kogo powinienem się zwrócić, aby być pewnym, że ja i moja żona jako pierwsi pasażerowie opuścimy ten piękny statek? - Do mnie, proszę pana. Cały rozładunek podlega mnie. W jego kieszeni zniknął następny banknot. - Ponieważ sądzę przyjacielu, że często tu lądujesz, może znasz jakiś sposób na usprawnienie kontroli celnej? - To zabawne, że pan o tym wspomniał, mój kuzyn jest akurat jednym z celników i... I tak ze znacznie lżejszą kieszenią, ale też spokojniejszy o rozładunek, powróciłem do naszej kabiny, aby spakować bagaże. Dzięki temu, niezbyt może subtelnemu, przekupstwu szybko opuściliśmy statek. Pierwsi przeszliśmy przez kontrolę celną, a dzięki uprzejmości pewnego celnika nasze bagaże nie były otwierane i sprawdzane. Na lądowisku czekał na nas ponury typ w pogniecionych i przybrudzonych ciuchach, który trzymał tabliczkę z napisem "Degrizz". Kiwnąłem więc ku niemu. Zbliżył się. natychmiast. - Ty Degriz? - Ja di Griz. Ty kto? - Ja Igor. Chodź. Gwizdnąłem i bagaż podążył za nami, my zaś pospieszyliśmy za naszym przewodnikiem. Opuściliśmy terminal i wyszliśmy na zapyloną i zakopconą ulicę. Angelina pociągnęła z niechęcią nosem. - Nie podoba mi się ani to miejsce, ani nasz małomówny przyjaciel. - Obawiam się, że taka już jest ta planeta. Głównie kopalnie i ciężki przemysł. Czy nie zdawało ci się, że w ostatniej wiadomości od Jamesa pobrzmiewała jakaś nuta desperacji. - Owszem. Zobaczymy, jaki to rodzaj transportu dla nas załatwił. Uggh! "Uggh" było właściwym określeniem. Czekała na nas wielka, brudna i porysowana szafa na czterech kołach, którą przez pomyłkę ktoś nazwał ciężarówką. Kiedyś ta ciężarówka była chyba polakierowana na różowo, ale nie można było mieć stuprocentowej pewności. Z całą pewnością natomiast wypatrzyłem na jednym z boków tego wehikułu, przykryty warstwą brudu, napis: - "Igor, usługi transportowe, jazda w każde miejsce". Miałem nadzieję, że to prawda. Igor otworzył boczny luk i wrzucił tam nasz bagaż, a potem wszedł na górę do kabiny. Silnik ożył, pokrywając nas chmurą czarnego dymu. Załzawionymi oczami dostrzegłem wychylającą się zza oparów rękę Igora, zapraszającego do kabiny. Wspięliśmy się tam w ślad za naszym przewodnikiem i usiedliśmy na porozrywanych brudnych siedzeniach. Próbowaliśmy dojrzeć cokolwiek przez zatłuszczone i wysmarowane okno. Maszyna trzęsła się i dygotała, ale jednak potoczyła się naprzód. - Wiesz, gdzie mamy jechać? - zapytałem, starając się nie dać po sobie poznać narastającego we mnie obrzydzenia, gdy obserwowałem scenerię na zewnątrz. - Ungh - odpowiedział, a przynajmniej brzmiało to jakoś podobnie. - Jedziemy do Lortby, tak? Do Mięsnej Farmy Świniozwierzy? Musiałem odczekać chwilę, nim to pytanie znów spowodowało reakcję w postaci jakiegoś pojedynczego potwierdzającego mruknięcia. Potem jednak Igor popisał się całym przemówieniem. - Pobrudzi, płacisz więcej. Sądzę, że miało to oznaczać - "jeśli wasze zwierzę zapaskudzi mój wspaniały wehikuł, ta i tak już absurdalnie wysoka zapłata będzie jeszcze wyższa". Mruknąłem więc coś w odpowiedzi i na tym zakończyliśmy naszą wymianę zdań. Wkrótce fabryki z ich dymiącymi kominami i odrapanymi murami ustąpiły miejsca dzikszym plenerom. Głównie bagiennym. Po bokach drogi znajdowały się rowy, które najwyraźniej były traktowane jak śmietnik, bo wypełniały je odpady wszelkich możliwych rodzajów. Próbowaliśmy chwilę rozmawiać, ale nawet moja rozmowa z Angeliną wkrótce zamarła, tak przybiło nas to, co widzieliśmy za oknem. W kilka godzin albo stuleci później skręciliśmy z głównej drogi w błotnistą ścieżkę, u której wylotu znajdowała się tablica z nazwą farmy, całkiem niezłym rysunkiem szarżującego świniozwierza i ostrzeżeniem u dołu, że nieproszeni goście zostaną zastrzeleni. Przekonany w ten sposób, iż należy spodziewać się miłego powitania, wysunąłem się z kabiny, gdy tylko nasz pojazd zatrzymał się przy zabudowaniach farmy. Przeciągnąłem się i ziewnąłem, a potem pomaszerowałem ku jedynym drzwiom wielkiego budynku, który zwrócony był w stronę drogi. Kiedy otwierałem drzwi, zadzwonił dzwonek i siedzący za ladą mężczyzna o podobnie pogodnym obliczu jak Igor, spojrzał na mnie spode łba. Miałem zamiar powiedzieć "dzień dobry", ale zmieniłem zdanie. - Ugh - mruknąłem. Odughnął uprzejmie. - Potrza świniozwierza. - Cały czy w kawałkach. - Żywy, nie bity. Cały. To go zaskoczyło, widziałem jak na jego czole pojawiła się zmarszczka. Naprawdę skupił myśli i wreszcie odpowiedział. - Nie spylam żywych. - Zacznij od dziś - przesunąłem po ladzie stukredytową monetę, którą natychmiast chwycił. - Takie prawo. - Właśnie się zmieniło - za pierwszą monetą podążyła druga. Na jego twarzy na moment pojawił się cień uśmiechu. Wstał i ruszył w kierunku drzwi. Przed budynkiem czekała na nas Angelina. Dostrzegłem wściekłe ogniki w jej oczach. - Jeszcze minuta z Igorem i musiałabym go zabić. Wręcz widziałam pożądanie wypełzające na jego twarz. Szkoda, że potrzebujemy kierowcy... No, więc zamiast go stuknąć, wolałam tu przyjść. Załatwiłeś? - Mam taką nadzieję! - odparłem z fałszywym optymizmem. - Ten drugi wybitny mówca właśnie prowadzi nas do świniozwierza. Idziemy za nim? - na samą myśl o ponownym zobaczeniu tych wspaniałych zwierzaków, wróciła mi chęć działania. - Pamiętaj zawsze, że te zwierzęta podróżowały z ludźmi przez przestrzeń, służąc zarówno do obrony, jak i jako źródło pożywienia. Są naprawdę wspaniałe - krzyżówka groźnego iglastego jeżozwieża oraz jakże pożytecznej świni. Ups! Właśnie weszliśmy do budynku i nagle stanęliśmy oko w oko z potężnym zwierzęciem. Nozdrza Angeliny rozszerzyły się - nie do końca podzielała mój entuzjazm dla tych istot. To była sztuka, o jakiej marzyłem. Świniozwierz zjeżył na nasz widok olbrzymie czerwone kolce. Jego oczy błyszczały gniewem. Na podłogę kapnęło kilka kropli piany z pyska. - Suuei - powiedziałem miękko - suuei, suuei, dobra świnka. Sięgnąłem zdecydowanie ręką do przodu i podrapałem zwierzaka między uszami. Opuścił natychmiast kolce i wydał z siebie rozkoszne mruknięcie. Świniozwierze same nie potrafią dosięgnąć tego miejsca, a uwielbiają być drapane między uszami. Angelina widziała już tę sztuczkę wcześniej, ale właściciel farmy wytrzeszczył oczy tak, że miałem wrażenie, iż zaraz wypłyną mu na wierzch. - Uważaj! To zabójca! - Jestem pewien. Ale tylko dla tych, którzy na to zasługują