Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Wśród drzew, po drugiej stronie rzeki, panował spokój. Nigdzie nie było widać śladu żadnego człowieka. W ciszy dał znak buławą i chorągwie poczęły wchodzić w rzekę wolno, z namysłem. Spieniona, wezbrana skutkiem wiosennych roztopów i deszczy, Desna pieniła się wściekle wokół końskich kopyt. Konie szły przez bród wolno, prychając trwożliwie, lękając się głębiny. Zwykle w tym miejscu nie było zbyt bystrego i głębokiego nurtu. Jeździec na koniu mógł przejechać przez bród suchą nogą. Jednak teraz, po wiosennym przyborze wód mroczne lustro rzeki sięgało rumakom do wysokości szyi, gdzieniegdzie nawet wyżej kłębu. Obie chorągwie kozackie - Ciechanowicza i Ruszińskiego - pierwsze poczęły zbliżać się do drugiego brzegu. Jeszcze nim konie zdołały wspiąć się na piaszczyste łachy i osypiska, Wolski dał rozkaz, aby ruszała hetmańska chorągiew. Husarze, trzymając wzniesione w górę kopie z proporcami, poczęli uważnie zjeżdżać na brzeg. Wolski wjechał do wody. Jego ogier prychnął, zaparł się kopytami, ale ponaglony przez jeźdźca, wszedł w spienione nurty. Rzeka atakowała ich wściekle. Wolski musiał kazać rozluźnić szyk. Przypadkiem znalazł się obok niego Kamieniecki. Dominik zauważył, że Samuel chwiał się w siodle. Gdy pociągnął nosem, zrozumiał przyczynę takiego stanu rzeczy. Pan wojewodzie był po prostu pijany. Wolski zmarszczył brwi. Za coś takiego groziła szubienica. Nim zdążył odezwać się do towarzysza, znienacka na drugim brzegu rzeki rozległy się strzały. Konie spłoszyły się, poczęły miotać się, spychane na bok wartkim nurtem. - Naprzód! - rzucił wściekle Wolski. - Naprzód, zanim nas tutaj wybiją. Husarze ponaglili swoje wierzchowce. A potem na drugim brzegu Suły zaświeciły się ogniki wystrzałów. W rzece zakotłowało się. Ktoś runął z koni, jakiś koń dał się zepchnąć na bok, zakwiczał żałośnie, a potem poszedł pod wodę. Pozostałe wierzchowce przedzierały się w stronę drugiego brzegu. Gdzieś, z drugiego brzegu rzeki doszedł do nich odgłos ciężkiego wystrzału. Coś świsnęło w powietrzu, a potem w samym środku rzeki zakotłował się nurt, woda eksplodowała ogromnym gejzerem. Wojski zobaczył, jak Kamieniecki pochyła się w kulbace, a potem spada do wody. Krzyknął przeraźliwie, ale nie mógł cofnąć się, nie mógł zawrócić. Przecież był dowódcą! Przecież napierali nań z tyłu inni husarze. - Saaaaamueeeel!!! - rozdarł się porucznik na całe gardło. Znów doszedł ich wystrzał, rzeka eksplodowała, huk był tak potężny, że konie stuliły uszy, poczęły wierzgać. Ale chorągwie kozackie dotarły już na suchy grunt, pognały szybko między drzewa. Rozległy się tam nowe wystrzały, brzęk szabel, jęki. A potem wszystko ucichło. Towarzysze z koronnych chorągwi wygnietli gniazda Kozaków w ciągu kilku chwil. Dominik poczuł, że jego koń poczyna dźwigać się ku górze. Odskoczył w bok, pozostawiając dowodzenie Buynowskiemu. Ktoś inny skoczył za nim - to był Tomasz Wolski. Runęli pędem wzdłuż brzegu, przeskakując pnie zwalonych drzew, omijając płytkie rozlewiska. - Jezus Maria! - zawył Wolski. - Nie to, nie może być! Saaamueeel!!! - wrzasnął. - Kamieniecki! Co się z tobą dzieje?! Odezwij się, gdzie jesteś. - Kamieniecki!!! - ryknął z tyłu Tomasz. - Żyj! Ty musisz żyć. Zatrzymali się bezradnie. Spieniona rzeka niosła kłody drew i gałęzie. Skręcała, a na południowym brzegu rozpoczynały się już nieprzebyte topiele i rozlewiska. Obaj Wolscy zatrzymali się niezdecydowani. Desna była pusta, mroczna i ciemna. Była jednym wielkim bezmiarem. - Nie, to nie może być! - wrzasnął Dominik. - To sen! Jeden wielki sen. Jezus Maria! On się utopił. Samuel - wykrzyknął rozdzierająco. Prawie nigdy nie płakał, rzadko ronił łzy, a teraz napłynęły mu do oczu niemal same. Nie, to nie mogła być prawda. Ale Kamienieckiego nie było nigdzie widać. On utonął. Utonął! Utonął!!! Nic już nie mogło tego zmienić... Nic... Nic... Nic... Stojący obok Tomasz zdjął kołpak. Przeżegnał się i zaczął bezgłośnie się modlić. Modlić za duszę Kamienieckiego. * * * Świt jeszcze bielił się na wzgórzach, gdy hetman Koniec-polski podciągnął swoją armię na pola pod Perejasławiem. W ponurym, rozmytym deszczem świetle wschodzącego dnia, zamajaczyły przed wojskami szarą, posępną płaszczyzną, pełną krzewów i bagnisk. A dalej, za stepem były już lasy, mokradła i wielki Dniepr. W powietrzu unosiła się wilgoć i mgła, dymy pożarów z podpalonych siół. Chorągwie polskie szły w mlecznych, chłodnych oparach. W górze był już świt, pierwszy brzask i szarość wiosennego nieba, dołem przewalał się jeszcze mrok i mgła. Roty wychodziły z niej wolno, błyszczące od rosy osadzającej się na zbrojach jazdy i lufach muszkietów. Szły na walkę, na wojnę, na śmierć i chwałę. Nikt nawet się nie odezwał, wszystkie serca biły mocno, dłonie zaciskały się na rękojeściach szabel. Wybiła godzina bitwy. Teraz miało rozstrzygnąć się wszystko... Po długich, męczących chwilach niepewności, gdy chorągwie i pułki wyszły w końcu spoza wzgórz, ujrzały rozciągnięty na nadrzecznych łęgach i polach pod Perejasławiem tabor kozacki. Taras wiedział, co czyni, rozkładając się w tej okolicy. Tu, wśród błot, mokradeł i trzęsawisk, jakich pełno było u ujścia Trubieży; wśród lasów i zdradliwych oczeretów, mógł okopać się i być pewien, że Koniecpolski nie rozwinie do natarcia swej strasznej jazdy. Ale gdy wojska koronne wyszły już na otwartą przestrzeń, ujrzały przed taborem ogromne morze wojska