Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Na skraju drogi, w głębokim cieniu, gdzie nie docierało wędrujące coraz wyżej słońce, coś się poruszyło. Jego oczy dostrzegły jakiś ruch; nie były jednak w stanie skupić się na kryjącej się tam sylwetce. Powoli, nieco przyczajona, filigranowa postać w czarnym stroju wyszła na nasłonecznioną przestrzeń, w ręku trzymając wymierzony we Franka Allena karabin. Pilot śledził uważnie ruchy Wietnamczyka. Jak na Azjatę wydawał mu się o wiele za wysoki. Czyżby ulegał perspektywicznemu złudzeniu? Ach tak, przecież kadłub samolotu spoczywał na ziemi, a nie na podwoziu. W ciszę wdarł się ryk silników. Żołnierz zwrócił wzrok ku niebu, gotów do natychmiastowej ucieczki. Po chwili jednak zmienił zdanie i ponownie ruszył wolnym krokiem ku kabinie. Teraz Frank mógł mu nawet spojrzeć w oczy. On tymczasem wszedł na to, co pozostało po lewym skrzydle, i spojrzał poprzez rozwaloną kabinę na uwięzionego w niej człowieka. Wyszczerzył żółte, zniszczone zęby. Pistolet na kolanach Franka wystrzelił z siłą eksplozji. Sylwetka Wietnamczyka runęła w tył, z szeroko rozwartymi ze zdumienia oczami. Upadł także pistolet na skutek odrzutu, który okazał się zbyt silny jak na uchwyt pilota. Teraz nawet każdy oddech sprawiał mu ból. Frank pochylił głowę w przód, wypatrując pistoletu. Musiał się pewnie zsunąć przez wąską szparę między siedzeniem, a pulpitem po prawej stronie, gdyż między przednią częścią siedzenia a pulpitem znajdującym się na wprost niego był zaledwie centymetrowy odstęp. Frank, ty zasrany durniu! Powinieneś strzelić, ale do siebie. Usłyszał kilka przelatujących w górze Skyraiderów z silnikami na pełnych obrotach, w oddali zaś dudniące odgłosy wietnamskich dwudziestektrójek. W chwilę potem dobiegł go stłumiony chrzęst napalmu ogarniającego dżunglę morzem płomieni. Radio! Zapasową radiostację miał w kamizelce. Uniósł swą zdrową rękę i szarpnął za suwak. Był jednak tak wycieńczony, że nie dał rady nawet go rozsunąć. Nie będąc zdolny utrzymać ręki w górze dostatecznie długo, opadł na tablicę przyrządów i przez jakiś czas wsłuchiwał się w głuchy odgłos bijącego serca. Potem spróbował od nowa; tym razem zdołał jakoś rozpiąć zamek i dosięgnąć radia. Z bólu aż łzy napłynęły mu do oczu. Zacisnął zęby jak mógł najmocniej i starał się pozbyć łez. Boże, co za ból! Oddychał płytko i bardzo szybko, gdyż każde gwałtowniejsze poruszenie klatki piersiowej zdawało się miażdżyć mu wnętrzności. Nie mógł unieść radia do ust. Uruchomił tylko mikrofon i spróbował coś powiedzieć. - Tu Piasek Jeden -jego głos niewiele był mocniejszy od szeptu, a wysiłek, jaki w to włożył, wywołał doznanie, jakby przeszyła go rozpalona włócznia. - Piasek Jeden, co z tobą? Wydostałeś się z kabiny? Ostatkiem sił Allen wcisnął guzik nadawania i uniósłszy radio kilka centymetrów w kierunku ust, wystękał: - Nie, jestem uwięziony w środku. Koniec ze mną. - Trzymaj się Frank. Jolly Green będą tu za około pół godziny. Polejemy ten teren napalmem, a potem cię wydostaniemy. Głowa do góry. Łzy spływały po policzkach Franka Allena. Bartlett to kłamca nad kłamcami. Nie wezwie helikopterów Jolly, zanim na dobre nie oczyści tej doliny, a to potrwa godziny. - Już nie daję rady, Bob... Pomóż mi natychmiast. - Musisz tam jeszcze trochę wytrwać, Frank. Będziemy ich trzymać z dala od ciebie, dopóki Jolly nie przybędą. - Chciałbym bardzo, Bob... lecz już nie jestem w stanie. Chryste. Bob... Wiesz, że ja bym to dla ciebie zrobił... Dalej nie był już zdolny mówić. Ręka mu opadła na kolana. Z bólu gryzł wargi, a spływająca z nich krew mieszała się z tą nadal kapiącą z jego twarzy. Gdzieś z głębi jego istoty wyrwał mu się słaby jęk i uleciał poprzez usta. O Boże! Mówię do ciebie, Jezu, ja grzesznik. Święta Maryjo, Matko Boża, och, Jezu, ja umieram, ty oddałeś za mnie swe życie, więc ja wyznaję ci moje grzechy i błagam o wybaczenie... I ty Święta Maryjo, Matko Boża, oszczędźcie mi tego bólu... W ostatniej chwili usłyszał ryk ogromnego silnika tłokowego, który zagłuszył jego krzyk. Zobaczył Skyridera ponad słońcem, które migotało na wytwarzanych przez śmigła aureolach, i błyski z luf wystających z krawędzi natarcia skrzydeł. A potem już na zawsze okryła go ciemność. 26 Jake Grafton leżał na ziemi skulony obok radia. Słyszał dokładnie wszystko: błagania i jęki, dudniący łomot dwudziestek, a w końcu kompletną i wszechogarniającą ciszę. Tak oto zginął człowiek śpieszący mu na ratunek. W jego świadomość ponownie wdarło się wycie silników odrzutowych. W miarę zbliżania się stawały się coraz głośniejsze, chłoszcząc dżunglę niczym stalowym biczem. Rozpoczęła się prawdziwa nawałnica przedzierających się przez gęstwinę pocisków z działek, eksplodujących bomb, świszczących rakiet, której towarzyszył pulsujący jazgot pelotek. Od czasu do czasu docierał do niego charakterystyczny chrzęst wybuchającego płomieniem napalmu. Jake stracił poczucie czasu wśród tej dobiegającej go zewsząd kanonady. Nadal słyszał ostatnie słowa pilota Skyraidera. On sam nadal oczekiwał skulony na ziemi z zapachem gnijących liści, wciskającego się poprzez pogruchotany nos. Działka przeciwlotnicze umilkły. Jake pomyślał, że to pewnie dlatego, iż ich obsługa zginęła pod nawałą ognia i stali. Nawet przypominający zgrzyt tartacznej piły odgłos dwudziestek powoli zamierał - lotnicy nie mogli już znaleźć dla siebie celu. Jake obrócił głowę i popatrzył na Tygrysa Cole'a, leżącego ciągle w tej samej pozycji, w której go znalazł. Jego szeroka klatka piersiowa unosiła się i opadała, dając dowód, że biło w niej prawdziwe niezłomne serce. - Jake? - odezwał się nieco zachrypniętym głosem Tygrys. Pilot uniósł się na swym zdrowym kolanie, tak by bombardier mógł go widzieć. - Nic nie byłeś w stanie zrobić dla tamtego faceta, Jake, ponad to, co zrobił jego najbliższy przyjaciel. - Słyszałeś? - Tak. - To straszne - wyznał Jake, kryjąc twarz w dłoniach. - Czemu nie mogłem do niego pójść? Nikt nie powinien umierać w samotności - rzekł, spoglądając znowu na Cole'a i chwytając jego ramię. ' '- Doskonale wiem, co to strach - odezwał się cicho Tygrys i umilkł dla złapania oddechu. - Nigdy nie mógłbym być pilotem, gdyż boję się nawet kołysania. Nigdy nie byłbym w stanie zredukować ciągu lub pochylić w dół nos samolotu. - Zamrugał oczami. - Teraz też bardzo się boję. - Wydostaniemy się stąd - zapewnił go Grafton, samemu nie będąc o tym wcale przekonany