Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

W perłowych oczkach ściennych informatorów wyskakiwały coraz to nowe nazwy mijanych stacji, potem znowu zrobiło się ciemno — pocisk dotarł do brzegu Europy i skoczył w głąb wielkiego tunelu, gnając pod dnem Atlantyku ku Grenlandii. Kiedy pierwsze znajome nazwy zaczęły przebiegać w informatorach rządkami świecących liter, pomyślałem raptownie, że muszę się zobaczyć z ojcem. Ależ oczywiście, po to jechałem przecież do Grenlandii! To było jak objawienie. Spytałem o najdogodniejsze połączenie i niebawem wysiadłem na stacyjce w szczerym polu; przezroczysta rura pociągu biegła prosto jak strzelił w obie strony, malejąc w oddali, na wschodzie pogrążona już w mroku, ku zachodowi grająca czerwonym blaskiem zorzy. Niosło się od niej słabnące, coraz wyższe i dalsze granie jakby trąconej struny, które znów przypomniało mi Symfonią. Wzruszyłem ramionami. Po drugiej stronie stacyjki opodal peronu czekał już na gazonie wezwany z organowca helikopter. Wysoka trawa ciężka była od rosy i przemoczyła mi spodnie do kolan. Klnąc pod nosem, wsiadłem i poleciałem prosto do domu. Kiedy mój wehikuł opuszczał się. na ogród, dzień, dognany w nieustającym pościgu na zachód, znowu począł gasnąć, ale nie zwróciłem na to uwagi. Nawet nie zatrzasnąwszy drzwiczek za sobą, pognałem do domu. Był pusty. Znów rozmowa z informatorem (jestem widać skazany dziś na wyłączne towarzystwo automatów! — pomyślałem zgryźliwie). Babka i matka były w mieście, a ojciec brał udział w zjeździe lekarzy na Antarktydzie. Postanowiłem odszukać go, i to bez zwłoki. Helikopter był oczywiście zbyt powolny, poleciałem więc na dworzec rakietowy, który góruje nad północnym przedmieściem Meorii. Już z daleka ujrzałem jego kopułę płonącą w ostatnich promieniach słońca. Zostawiłem helikopter na szczytowej platformie dworca i poszedłem w stronę ruchomych schodów, gdzie po szklanym globusie informatora snuły się kolorowe światełka. Bezpośredniego połączenia z Antarktydą w najbliższych minutach nie było; musiałem lecieć na Trzeci Sztuczny Księżyc i tam przesiąść się do rakiety odchodzącej na biegun. Wstąpiłem na stopień schodów sunących w dół. ku peronom. Minąłem pierwszy poziom; po ścianach płynęły świetliste napisy: TAJMYR — KAMCZATKA — NOWA ZELANDIA — CZTERY MINUTY BRAZYLIA — ZIEMIA OGNISTA — SIEDEM MINUT Przyszło mi do głowy, że właściwie mógłbym lecieć do Patagonii i skorzystać z miejscowego połączenia z Antarktyda, ale nie ruszyłem się z miejsca. Schody jechały w dół; minąłem drugi, trzeci i czwarty poziom; ludzi było coraz więcej. Błysnął napis: ARCHIPELAG MALAJSKI — ODJAZD i równocześnie rozległo się stłumione dudnienie, które zaraz ucichło; gdzieś na wysokości wibrował świst ładujących pocisków, słychać było podźwiękiwanie zamykanych klap i daleki głos. który mówił: „Pęk bezpośredni Mars–Dejmos–Ziemia osiem sekund opóźnienia”, za przejrzystymi taflami migały strumienie ludzi, a ja opadałem coraz niżej, aż białe światła peronów komunikacji ziemskiej ustąpiły błękitowi peronu satelitów. W tłumie śpieszących skierowałem się ku torom, ale po drodze cała moja energia przepadła gdzieś, jakby uszła wraz z ostatnim blaskiem zachodu, który wlewał się w głąb hali przez szkliste ściany. Przylecę na Antarktydę, odszukam miejsce posiedzenia i wywołam ojca z sali — będzie uradowany, ale i zaskoczony, spyta, czy czegoś chcę. I co mu powiem? Że musiałem, koniecznie musiałem go widzieć? Na to nie trzeba było lecieć — był przecież telewizor. Więc co, że chciałem dotknąć jego ciemnego ubrania, poczuć ciepło jego rąk? Powiem mu to w jakimś wielkim korytarzu, za drzwiami będzie się rozlegał głos prelegenta i ojciec ze wszech sił będzie udawał, że wcale mu się nie śpieszy na salę, a ja będę stał, patrzał na niego i nawet się nie odezwę — bo cóż mu powiem? Przecież Gea odlatuje dopiero za kilkanaście dni, więc ten nagły pośpiech, cała ta rakietowa eskapada dziś w nocy nie ma w ogóle sensu. To było jasne. Porzucając zamiar lotu na Antarktydę, byłem w zgodzie z rozsądkiem. Ale kiedy wolnym krokiem oddalałem się od torów, na które wchodziły rakiety, czułem ostry żal. Oparty o balustradę, patrzałem, jak na teleforach wyskakują zielone światła sygnałowe, jak rakiety nabierają szybkości, jak szkarłatne litery na ich bokach zlewają się w dygocące smugi, a pociski z przenikliwym świstem wpadają w głąb wyrzutni i opuszczają jej wylot, wzniesiony o dziewiętnaście pięter nad poziom peronów, całe przemienione w pęd, wyrzucając postrzępione płaty ognia. Sekunda — i znikły w ciemniejącym niebie. Twarz moją owiał duszny, nagrzany podmuch o smaku żelaza, dudnienie ucichło i zostałem sam. Wzdłuż peronów nad szpalerami wejść do elewatorów płonęły jaskrawymi liniami jarzeniówki, a za szkłem ścian osiadał zmierzch coraz gęstszy — mój drugi zmierzch tego dnia. Na wolny tor wchodziły rakiety pozaziemskie: długie, obłe, podobne do ryb o spłaszczonych czaszkach, a w głębi hali zapalały się napisy: KSIĘŻYC: MORZE DESZCZÓW — APENINY — MORZE OBŁOKÓW — BIEGUN POŁUDNIOWY — CZTERY MINUTY Rozpoczął się nowy przypływ ludzi. Grupa dziewcząt zdążająca z górnego poziomu tak się śpieszyła, że biegły po miarowo sunących w dół schodach; ostatniej otworzyło się zawiniątko, sypiąc kolorowymi drobiazgami. Dziewczyna zrobiła rozpaczliwy ruch, jakby chciała zawrócić, ale przynaglona okrzykami towarzyszek, machnęła ręką i pobiegła do rakiety. Po chwili zielono zamrugały telefory i powietrze zadudniło na znak, że pęk księżycowych pocisków odszedł. Zrobiło się prawie pusto