Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Trawiła go głucha zazdrość o Bajdasznego, a ponieważ uważał, że sam by tu mógł być dowódcą, przy każdej sposobności manifestował, iż nie zgadza się z Bajdasznym. Tak samo było tym razem. — Może kogoś tam boli serce z powodu szkopów — śledził -— ale co do mnie, to uważam, że szkopy są szkopami. Gdzie ta ich rewolucja? I ci twoi kopacze - chmurnie spojrzał na Szamila — jeszcze trzeba ustalić, czy są istotnie antyfaszyisłami... — Nie ulega wątpliwości, że to antyfaszyści — zapewniał Szamil i opowiedział, co słyszał na stacji: ci Niemcy, co załadowują platformy, dziurawią je ukrad-kiem, żeby podczas biegu pociągu ziemia się wysypywała... A na jednej z platform jakaś uczciwa ręka wypisała na dole kredą: „Z Ukrainy. Zrabowana ziemia..." — I tak im nie wierzę — uparcie powtarzał Weresz-¦ ika. A ja wierzę! — zawołał Szamil z przejęciem. — 167 Warto było widzieć jego spojrzenie, jego powitanie „Rot Front"... I jeżeli dostaniemy rozkaz, żeby ich odbić, pójdę pierwszy! „Jak dziwnie bywa w życiu ¦— myślał Kołosowski. — Wprawdzie ich obu, Szamila i Wereszczakę, łączy wspólny obowiązek, ale chyba nigdy nie potrafią się z sobą porozumieć..." Rozłąka z Prysją, palący ból, który Szamil stale nosił w sercu, nie złamały go. Wierzył, że dziewczyna tak czy inaczej ucieknie, wróci z pruskiej katorgi, jeszcze go uściśnic, jeszcze będą razem chodzili na akcje. Przez cały czas jakby czuł na sobie, jej spojrzenie, biegnące ku niemu gdzieś stamtąd, z daleka. Nic nie znaczyły żadne przegrody dla promieni jej dobro-ci, pokonujących wszelkie odległości i wszędzie odnajdujących Szamila, zdolnych go ogrzać wśród chłodu życia... Nawet kiedy wybierał w lazarecie konie, które mogłyby jeszcze nadać się pod siodło, objeżdżając je i popisując się swoją kawaleryjską chwackeścią na łąkach, swoimi imponującymi „świecami", w których podnosił je na tylne nogi, nawet wtedy mu się zdawało, że Prysja skądsiś się przygląda i podziwia go... Szczyciła się jego odwagą, podtrzymywała w nim nieustraszoną uczciwość, błogosławiła na każde dobre poczynanie... Szamil wymyślił sobie nawet takie fantastyczne powiązanie: będzie żył i żadną kula go nie trafi, póki bije gdzieś serce jego ukochanej... Ale przestało widocznie bić owej nocy, kiedy Szamil wraz z kilkoma jeźdźcami przygalopował na linię kolejową, żeby wykonać zadanie. Dowiedziano się, że owej nocy przejedzie pociąg z bronią na Wschód i postanowiono zrobić zasadzkę na jednym z odcinków stepowych, ale o północy zamiast spodziewanego pociągu towarowego z ciemności wyłoniła się nagle drezyna patrolowa. Wywiązała się strzelanina, większość faszystów rozwalono koło drezyny, ale Szamil został śmier-l( lnie ranny w tym starciu. Kiedy Bohdan z chłopakami z Dolnych Taburyszcz, z których jeden również był ranny, doniósł Szamila do nasypu, gdzie rosły słoneczniki, jego przyjaciel jeszcze oddychał, ale charczał już zachłystując się krwią. Potrzebny był bandaż. Bohdan zdjął i podarł koszulę, ale już się to na nic nie zdało. Nachylony nad Szami-lem Bajdaszny trzymał go za rękę wymacując tętno i słuchał jego półszeptu przerywanego przedśmiertnym charkotem. Szamil wydał jakiś niezrozumiały gardłowy dźwięk — chyba w swoim języku ojczystym... Może jakieś czułe słowo pożegnania. Może to imię swojej siostry usłyszał Bajdaszny w tym gardłowym charko-cie... Zamilkł Szamil, zamilkł na wieki. Bajdaszny wciąż jeszcze trzymał go za rękę jakby w nadziei, że tętno ożyje, ale nie ożyło. Zgasło... Bajdaszny zabrał się do kopania dołu bagnetem. Wszyscy pomagali mu w milczeniu. Sucha ziemia pod słonecznikami teraz, nocą, pachniała jeszcze dniem, słońcem. Rozgrzebywali jąrękoma, spiesznie bili w nią bagnetami. Zabrali potem z kieszeni na piersi Szamila bojowy order i jakieś zbroczone krwią papiery. Zniknął Szamil w ziemi, zniknął troskliwie przykryty szorstkimi liśćmi słoneczników. Chwila smutnego milczenia zastąpiła salwę honorową. V . Czymś zaniepokojony Bajdaszny wyprostował się nagle, nastawił ucha. Wszędzie dokoła rosły słoneczniki schylając swoje ciężkie głowy. Bez kwiatu, bez pszczół, bez nektaru... Czarne. — Jakieś szmery? Któryś z taburyszczan nasłuchiwał chwilę i powie-il/.iał: 168 169 — Pewnie tutejsze dziewczęta chowają się w słonecznikach... Te, co- uciekły przed łapanką. Jak się okazało, cała ciemność, cały bezkres słonecznikowych zarośli wypełniony był gromadami dziewcząt, które strach wypędzał z okolicznych wsi. Polowano na nie w owym czasie ze szczególną zajadłością. Gebiet nie wykonywał planu rekrutacji robotników, odwlekał się dzień odjazdu siódmego transportu z podlegającą rekrutacji młodzieżą... Po całej okolicy myszkowali schutzmanni, bili nahajami rodziców, wyławiali coraz nowe niewolnice, nieszczęsne siostry Prysji... Ściągali ze strychów, wywlekali za warkocze z piwnic i przy wtórze kobiecych lamentów wiedli przed komisję; łapali kogo się dało na drogach