Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

– Nie denerwuj się, tato – prosi Daniela, a ja się właśnie denerwuję i powtarzam to samo, co mówiłem już przy tym stole nie wiem ile razy, że gdyby nie było w Polsce przewrotu, to w tej całej Unii nie byłoby połowy Niemiec i mur berliński stałby do dzisiaj. – Romek ma rację – stukam z irytacją widelcem o brzeg talerza – Minie jeszcze trochę czasu, a zacznie się mówić, że upadek komunizmu zaczął się w Berlinie, przy Bramie Brandenburskiej. 200 – Już się tak mówi – powiada Marcin, który niedawno przygotowywał jakiś materiał telewizyjny w Hamburgu – Młodzi Niemcy nic, albo prawie nic nie wiedzą o tym, co Polacy zrobili dla ich kraju i dla całej Europy, a chyba i świata. A starym nie chce się pamiętać. Po co? – No, nie jest chyba tak źle – łagodzę, ale patrzę z zadowoleniem na swojego zięcia i złość już mi przechodzi. Przygotowuję następnego u–boota i mimowiednie spoglądam w stronę otwartego okna dawnej biblioteki profesora Hasenfussa i myślę, że gdyby siedział przy swoim biurku, przerwał czytanie i mógł być świadkiem naszej rozmowy z odległej przestrzeni swojego czasu, zdumiałby się niewątpliwie, słysząc o czym rozprawiamy. Bo zaczęliśmy teraz wałkować ślimaczącą się sprawę odszkodowań dla przymusowych robotników z lat wojny. W mieście Danzig nie było już prawie Polaków, nie mógł więc profesor Hasenfuss widzieć ulicznych łapanek, jakie urządzali na ludzi jego rodacy w miastach Generalnej Gubernii; kordonem uzbrojonych żandarmów zamykano niespodziewanie jakąś ruchliwą ulicę i zgarniano z niej do ciężarówek wszystkich przechodniów, potem ich selekcjonowano jak zwierzęta i silnych, zdrowych mężczyzn, a także kobiety, wysyłano pociągami do prac przymusowych na roli i w fabrykach Rzeszy. Ta wielomilionowa (do Niemiec wywożono również ludzi z innych krajów okupowanej Europy), bezpłatna siła robocza pomnożyła, jak właśnie wyliczono, majątek przedsiębiorstw niemieckich o 180 milardów obecnych marek. Suma więc olbrzymia, a przedsiębiorcy niemieccy nie kwapią się jakoś teraz do otwarcia kiesy i utworzenia funduszu, z którego wypłacono by odszkodowania dla tych osób, które jeszcze żyją i utraciły zdrowie z powodu nieludzkich warunków pracy i złego na ogół traktowania. Irena nie lubi rozmów o tamtych, wojennych latach, ale tym razem sama opowiada nam o losach pana Józefa Skabluka, dziś prawie siedemdziesięcioletniego mieszkańca Wrocławia, który wywieziony został do Niemiec z leśniczówki Magdalenka koło Tomaszowa Lubelskiego. Przeczytała o panu Józefie w jednym z tygodników kobiecych, które czasem kupuje i również sądzi, że jeszcze wielu Niemców ma do dziś bardzo twarde serca. – To był wtedy dziesięcioletni dzieciak i musiał pracować dwanaście godzin na dobę, codziennie, bez niedziel i świąt w jakimś gospodarstwie pod Lipskiem, razem z sześcioma Francuzami, jedną Ukrainką i trzema innymi Polakami – mówi z współczuciem – Był traktowany na równi z nimi, jak dorosły i Niemiec go bił, kiedy nie nadążał ze swoją robotą. Na ubraniu nosił duże „P” i każdy ibermensz mógł go zepchnąć z chodnika, uderzyć, albo kopnąć. Powiedzcie mi teraz, jaki adwokat wyceni cierpienia tego chłopca, który jest dziś schorowanym starcem i ponad pięćdziesiąt lat czeka na sprawiedliwość. A takich jak on mamy jeszcze wielu. Czy to jest w porządku? – Powinniśmy teraz zatopić czwartego u–boota i zalać naszego polskiego robaka, bo ciągle jeszcze gryzie. Słyszeliście może o nowej wschodniej marchii? Nikt nie słyszał? – upewniłem się i przesuwając wzrok dokoła stołu, dodałem – To jeszcze usłyszycie... Niedobre są takie rozmowy przed nocą. Źle mi się po nich pisze, więc opuszczam biurko, bo jeśli coś mnie irytuje, rozdrażnia, doskwiera lub zniechęca, idę do Ostrowa. Tak nazywam jadalnię w naszym domu przy Wyczółkowskiego 89, w której stoją meble moich Rodziców, dokładnie w takim układzie, w jakim stały w Ostrowie, a na ścianach wiszą trzy małe obrazki, malowane przez Ojca i duży obraz mojego gimnazjum, oczywiście pędzla ostrowianina, prof. Tadeusza Gaworzewskiego. Wchodząc nocą do jadalni, przenoszę się niejako do rodzinnego domu, żeby spotkać się z Ojcem. Zawsze mi Go brakowało, gdy odszedł do lepszego świata, a szczególnie brakuje teraz, kiedy piszę tę książkę i budzą się upiory z czasów wojny