Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Srogie te bestie tak były zuchwałe, że nocą podchodziły pod sam tabor i że w ciągu tygodnia zabiliśmy dwóch nie dalej jak o sto kroków od wozów. Psy czyniły wskutek tego od zmroku aż do świtania taki harmider, że oka nie było podobna zmrużyć. Niegdyś kochałem takie życie i gdy rok temu w Arkanzasie w większych jeszcze bywałem opałach, było mi właśnie jak w raju. Ale teraz, skorom sobie pomyślał, że tam na wozie moja ukochana żona zamiast spać drży o mnie i trawi swoje zdrowie niepokojem, odsyłałem do piekła wszystkich Indian i niedźwiedzie, i kuguary, a natomiast pragnąłem w duszy zapewnić jak najprędzej spokój tej istocie tak wątłej i delikatnej, a tak uwielbionej, że na ręku chciałbym ją wiecznie nosić. Wielki też ciężar spadł mi z serca, gdym po trzech tygodniach takich przepraw ujrzał na koniec białawe, jakoby kredą zamulone wody rzeki, którą teraz nazywają Republican River, która wtedy nie miała jeszcze angielskiego nazwiska. Szerokie pasy czarnej łoziny ciągnące się żałobnym szlakiern koło białych wód mogły dostarczyć nam w obfitości paliwa, a choć ten gatunek łozy strzela w ogniu z wielkim hukiem i pryska iskrami, lepiej się przecie pali od mokrego gnoju bawolego. Naznaczyłem tu znowu dwa dni odpoczynku, ile że już skały, rozproszone tu i ówdzie przy brzegach rzeki, zwiastowały bliskość trudnej do przebycia górzystej krainy, leżącej po obu stronach grzbietu Gór Skalistych. Byliśmy już i tak na znacznej wysokości nad poziomem morza, co można było poznać z chłodów nocnych. Ta nierówność temperatury dziennej i nocnej dokuczała nam bardzo. Kilku ludzi, a między innymi i stary Smith - zapadło na febrę i musiało iść na wozy. Zarody choroby czepiały się ich prawdopodobnie jeszcze na niezdrowych brzegach Missouri, a do wybuchu przyczyniły się niewywczasy. Bliskość jednak gór dawała nadzieję prędkiego wyzdrowienia; tymczasem żona moja pielęgnowała ich z poświęceniem, wrodzonym anielskim tylko sercom. Ale też mizerniała i sama. Nieraz gdym się rankiem obudził, pierwsze moje spojrzenie padało na tę śliczną twarzyczkę uśpioną przy mnie i serce biło mi niespokojnie na widok bladości, która ją okrywała, i sinych podkówek tworzących się pod oczami. Bywało, że gdym tak na nią patrzył, to się budziła, uśmiechała się do mnie i zasypiała znowu. Wtedy czułem, że oddałbym pół mego dębowego zdrowia, byleśmy byli już w Kaliforni. Ale to jeszcze było daleko! daleko! Po dwóch dniach ruszyliśmy dalej i wkrótce zostawiwszy na południe Republican River zdążaliśmy wzdłuż wideł Białego Człowieka ku południowym widłom Platy, leżącym w znacznej części już w Kolorado. Kraina stawała się za każdym krokiem górzystszą i naprawdę byliśmy już w kanionie, po obu brzegach którego piętrzyły się w dalekości wyżej i coraz wyżej granitowe skały, to stojące samotnie, to wydłużone i równe na kształt murów, to zamykające się ciaśniej, to odskakujące od siebie w obie strony. Drzewa też już nie brakło, bo wszystkie szpary i rozpadliny skał porosłe były karłowatą sosną i również karłowatą dębiną; gdzieniegdzie źródła dzwoniły po kamienistych ścianach; na owych murach skalnych skakały płochliwe wielkorożce. Powietrze było zimne, czyste, zdrowe. Po tygodniu febry ustały. Muły tylko i konie zmuszone zamiast soczystą trawą Nebraski karmić się paszą, w której wrzos przemagał, chudły coraz bardziej i stękały coraz głośniej ciągnąc pod górę ciężkie i ładowne wozy nasze. Na koniec pewnego popołudnia ujrzeliśmy przed sobą jakby jakieś majaki, jakby jakieś czubiaste chmury, na wpół roztopione w dalekości, mgliste, sine, błękitne - białe i złote na czubach, a ogromne - od ziemi do nieba. Na ten widok krzyk powstał w całym taborze; ludzie powdrapywali się na dachy wozów, aby widzieć lepiej, zewsząd zaś brzmiały okrzyki: "Rocky Mountains! Rocky Mountains!" Kapelusze powiewały w powietrzu, a na twarzach malowało się uniesienie. Tak Amerykanie witali swoje Góry Skaliste, ja zaś przysunąłem się do mego wozu i przycisnąwszy żonę do piersi, raz jeszcze ślubowałem jej w duchu wiarę wobec tych niebotycznych ołtarzy bożych, od których biła jakaś tajemniczość uroczysta, powaga, niedostępność i ogrom. Słońce właśnie zachodziło i wkrótce mrok pokrył całą krainę, tylko te olbrzymy w ostatnich promieniach wydawały się jakby niezmierne jakieś stosy rozpalonego węgla i lawy. Później ta ognista czerwoność poczęła przechodzić we fiolet coraz ciemniejszy, a w końcu wszystko znikło i zlało się w jedną ciemność, przez którą patrzyły na nas z góry migotliwe oczy nocy, gwiazdy. Byliśmy jednak jeszcze przynajmniej o sto pięćdziesiąt mil angielskich od głównego łańcucha; jakoż drugiego dnia zniknął nam z oczu, zakryty skałami, potem znów ukazywał się i znów niknął, w miarę jak szły skręty naszej drogi. Postępowaliśmy z wolna, bo coraz nowe przeszkody tamowały drogę, a choć trzymaliśmy się, ile można, koryta rzeki, często, gdy brzegi stawały się zbyt strome, musieliśmy je objeżdżać i wyszukiwać przejść sąsiednimi dolinami. Grunt w nich pokryty był szarym wrzosem i dzikim groszkiem, nieprzydatnym nawet dla mułów, a stanowiącym niemałą zawadę w podróży, albowiem długie, a silne jego łodygi wkręcając się w koła utrudniają ich obrót. Czasem trafialiśmy na rozpadliny i pęknięcia ziemi, niepodobne do przebycia, a długie na kilkaset jardów, które również trzeba było omijać. Raz wraz przewodnicy, Wichita i Tom, wracali donosząc o nowych przeszkodach. Grunt jeżył się niespodzianie skałami albo urywał nagle. Pewnego dnia zdawało nam się, że jedziemy doliną, gdy nagle dolinie zbrakło zamykającej ją krawędzi, a zamiast niej otworzyła się przepaść tak bezdenna, iż wzrok ze strachem ślizgał się i zlatywał na dół po prostopadłej ścianie, a głowę zawrót brał