Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Nieszczęsny dowódca „Alacrity" uniósł jeszcze szablę i wstrząsał nią, tocząc dziko oczyma. Wił się chwilę w przedśmiertnej agonii, wreszcie głowa opadła mu na zbroczoną pierś i zwisł na maszcie — straszny widok dla załogi. Ten i ów Anglik zatrzymał się i skamieniał ze wzrokiem utkwionym w trupa, ale większość zbiegła w popłochu na dolny pokład albo pospieszyła ukryć się w zakamarkach okrętu, pozostawiając „Alacrity" we władaniu Amerykanów. Dwie trzecie załogi kutra albo legło, albo poniosło rany czy kalectwo w tym krótkim starciu, a Amerykanie okupili zwycięstwo życiem kilku dzielnych towarzyszy. W chwili triumfu jednak strat nie liczono i głośnymi okrzykami witano zwycięstwo, ale gdy pierwsze upojenie minęło, Barnstable wydał rozkazy, jakie dyktował mu obowiązek i względy humanitarne. Podczas gdy statki rozdzielano, usuwano ciała zabitych i zbierano rannych; chodził w głębokiej zadumie po pokładzie kutra. Przesunął dłonią po osmolonym i spryskanym krwią czole i coraz to podnosił wzrok na ogromny baldachim dymu, który kłębił się nad oboma statkami na kształt gęstej mgły wstającej z morza. Rezultat tych rozmyślań Barnstable oznajmił po chwili załodze. — Ściągnąć nasze bandery — zawołał — podnieść banderę Anglika z powrotem i pokazać nieprzyjacielskie barwy ponad banderą „Ariela". Ukazanie się całej angielskiej floty z kanału La Manche nie wprawiłoby zwycięzców w takie osłupienie jak ten nieoczekiwany rozkaz. Zdumieni marynarze przerywali robotę, by przyjrzeć się zmianie bander, tych symboli otoczonych szczególną czcią, nikt jednak nie śmiał szemrać otwarcie prócz Długiego Toma, który stał na pomoście kutra prostując koniec odzyskanego harpuna z takim przejęciem, jakby od tego zależało co najmniej utrzymanie zdobytego statku. Słysząc rozkaz przestał zajmować się harpunem i wyraził głośno swe niezadowolenie: — Jeżeli Anglicy nie mają dość tej zabawy i uważają zwycięstwo za podstęp — mruknął — zacznijmy wszystko od początku, sir a ponieważ brak im ludzi, niech poślą łódź na brzeg i sprowadzą bandę tych leniwych płazów, tych żołnierzy, którzy stoją tam i gapią się na nas jak czerwone jaszczurki pełzające po kamieniach, a spróbujemy szczęścia jeszcze raz. Tylko, do diaska, po co mamy garbować im skórę, jeśli potem podnosimy ich kolory. — Czego tam zrzędzicie, Tomie, jak stary mors? — spytał Barnstable. — Gdzie są nasi przyjaciele i współobywatele, którzy wyruszyli na ląd? Czy mamy ich zostawić w potrzebie, aby poubierano nimi szubienice i powtrącano ich do lochów? Sternik wysłuchał tych słów z wielką powagą, potem zaś klepnął się rozwartą dłonią w żylaste udo z trzaskiem podobnym do wystrzału pistoletowego i odpowiedział: — Rozumiem teraz, sir. Pan przypuszcza, że czerwone kaftany schwytały pana Griffitha. Więc, kapitanie Barnstable, niech pan wprowadzi szkuner na płytką wodę i zarzuci kotwicę na odległość strzału długiego działa, mnie zaś da szalupę z pięciu lub siedmiu ludźmi, a ręczę, że mi nie ujdą. — Szalony! Sądzicie, że załoga szalupy może pokonać pięćdziesięciu żołnierzy? — Żołnierzy! — powtórzył Tom, który po walce jeszcze nie ostygł w zapale, i strzepnął palcami z nieopisaną pogardą. — Ot, tyle sobie robię z wszystkich żołnierzy. Jeden wieloryb mógłby położyć ich z tysiąc, a tu stoi człowiek, który w swoim życiu zabił setką wielorybów. — Wstydziłbyś się, stary harpunniku, na starość robi się z was samochwał! — To nie nazywa się samochwalstwo, to jakby czytał z dziennika okrętowego! Ale jeśli pan, kapitanie Barnstable, przypuszcza, że Tom Coffin robi z gęby tubę do trąbienia, niech pan pozwoli mi spuścić łodzie. — Nie, nie, mój stary nauczycielu — odrzekł Barnstable łagodnie. — Znam cię zbyt dobrze, bracie Neptuna. Dlaczego jednak nie wprowadzić w błąd Anglików i nie okazywać fałszywych kolorów, póki nie nadarzy się nam sposobność wyratowania naszych rodaków? Sternik długo trząsł głową i odpowiedział po namyśle: — Tak, sir, to głęboka filozofia, głęboka jak morze. Niech się teraz śmieją, tym głupsze będą mieli miny, gdy dowiedzą się prawdy. Rozumowanie to wpłynęło na Toma pocieszająco i nie przeszkadzał już nikomu naprawiać szkód i zabezpieczać zdobycznego kutra. Nielicznych jeńców, którzy nie ponieśli szwanku, przeprowadzono na „Ariela". Nagle uwagę Barnstable'a zwróciło zbiegowisko u jednego z luków i zobaczył, że paru marynarzy wyciąga z wnętrza statku jakiegoś jegomościa, którego zachowanie i fizjonomia zdradzają nieprzytomny strach. Porucznik przyjrzał mu się i zawołał zdumiony: — Kogóż to mamy? Amatora bitew szukającego przygód? Czy może ochotnika służącego w ten sposób królowi? A może malarza batalistę lub autora w pogoni za tematem? Za pozwoleniem, sir, w jakim charakterze służyliście na tym statku? Jeniec rzucił na oficera ukradkowe spojrzenie, bojąc się zobaczyć Griffitha, ale nie znana twarz dodała mu otuchy i pozwoliła odpowiedzieć. — Dostałem się tu przypadkiem. Byłem na kutrze, kiedy jego zmarły dowódca postanowił uderzyć na panów. Nie mógł odesłać mnie na ląd, co pan chyba zrobi, ponieważ nie uważa mnie pan za żołnierza..