Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Tymczasem dzień za dniem pełzaliśmy na wschód po lodowej równinie. Planowany półmetek czasowy naszej podróży, trzydziesty piąty dzień, odorny anner, zastał nas daleko od połowy dystansu. Według licznika przy sankach przebyliśmy około sześciuset kilometrów, ale pewnie nie więcej niż trzy czwarte z tego zbliżyło nas do celu i tylko z wielkim przybliżeniem mogliśmy ustalić, ile nam jeszcze zostało do przejścia. - Sanki są teraz lżejsze - powiedział. - Pod koniec będą jeszcze lżejsze, a jeżeli będzie trzeba, możemy zmniejszyć racje. Odżywiamy się bardzo dobrze. Myślałem, że to ironia, ale myliłem się. Czterdziestego dnia i przez dwa następne byliśmy unieruchomieni przez zawieję. W czasie tych długich godzin bezczynnego leżenia w namiocie Estraven spał prawie bez przerwy i nic nie jadł, pijąc tylko w godzinach posiłków orsz albo wodę z cukrem. Nalegał, żebym ja jadł, chociaż po pół racji. Twierdził, że nie mam praktyki w głodowaniu. Poczułem się tym dotknięty. - A ty masz, jako książę i pierwszy minister? - Genry, my ćwiczymy obywanie się bez jedzenia, póki nie zostaniemy ekspertami. Mnie jako dziecko uczono głodować w domu, w Estre, a później w stanicy Rotherer u handdarata. To prawda, że w Erhenrangu wyszedłem z wprawy, ale zacząłem odrabiać to w Misznory... Proszę, przyjacielu, posłuchaj mnie, ja wiem, co robię. Posłuchałem go i oczywiście wiedział, co robi. Przez cztery następne dni wędrowaliśmy w wielkim mrozie, a potem przyszła następna burza śnieżna dmąca nam w twarz ze wschodu z siłą huraganu. Po dwóch minutach od pierwszych podmuchów powietrze było tak gęste od śniegu, że nie widziałem Estravena z odległości dwóch metrów. Odwróciłem się plecami do niego, do sanek i do oślepiającego, duszącego śniegu, żeby złapać oddech, i kiedy po minucie odwróciłem się z powrotem, nie było go. Nie było sanek. Nic nie było. Zrobiłem kilka kroków w kierunku, gdzie przed chwilą znajdował się Estraven, i macałem wokół siebie rękami. Krzyczałem i nie słyszałem własnego głosu. Byłem głuchy i całkiem sam we wszechświecie ciasno wypełnionym małymi, siekącymi smugami szarości. Wpadłem w panikę i zacząłem iść na oślep przed siebie wysyłając w myślomowie gorączkowe wołanie: "Therem!" Klęcząc tuż pod moją ręką powiedział: - Choć, pomóż mi przy namiocie. Pomogłem mu nie wspominając o chwili paniki. Nie było potrzeby. Ta burza trwała dwa dni. Pięć dni straconych, a będzie takich więcej. Nimmer i anner to miesiące wielkich burz. - Zaczynamy kroić coraz cieniej, co? - powiedziałem któregoś wieczoru odmierzając porcje giczy-miczy i wkładając je do gorącej wody. Spojrzał na mnie. Na jego mocnej, szerokiej twarzy widać było oznaki wychudzenia, oczy mu zapadły, pod kośćmi policzkowymi rysowały się głębokie cienie, wargi miał spierzchnięte i popękane. Bóg jeden wie, jak ja musiałem wyglądać, jeżeli on był w takim stanie. Uśmiechnął się. - Jeżeli szczęście nam dopisze, to dojdziemy, a jak nie, to nie. Mówił to od początku. Przy wszystkich moich emocjach, przy poczuciu, że podejmujemy ostatnią, rozpaczliwą próbę, zabrakło mi realizmu, żeby mu uwierzyć. Nawet teraz myślałem sobie: "Przecież tyle wysiłku nie może pójść na marne..." Ale Lód nie wiedział nic o naszym wysiłku. Po co miałby wiedzieć? Proporcja jest zachowana. - A jak tam twoje szczęście, Therem? - spytałem. Nie uśmiechnął się. I nie odpowiedział. Dopiero po chwili odezwał się: - Myślałem o nich wszystkich tam, w dole. - "Dół" oznaczał dla nas południe, świat poniżej pokrywy lodu, region ziemi, ludzi, dróg i miast, tego wszystkiego, co stawało się dla nas coraz mniej realne. - Wiesz, że wysłałem do króla wiadomość o tobie w dniu wyjazdu z Misznory. Przekazałem mu to, czego dowiedziałem się od Szusgisa, że będziesz zesłany do gospodarstwa Pulefen. Wtedy nie miałem jeszcze ścisłego planu, ale kierowałem się impulsem. Jednak od tamtego czasu przemyślałem ten impuls dokładnie. Może się zdarzyć coś takiego: król dostrzeże szansę gry w szifgrethor. Tibe będzie mu to odradzał, ale Argaven powinien mieć już trochę dość Tibe'a i może zignorować jego radę. Zacznie się pytać. Gdzie jest wysłannik, gość Karbidu? Misznory będzie kłamać. Zmarł jesienią na febrę horm, wyrazy współczucia. W takim razie dlaczego nasza własna ambasada informuje nas, że znajduje się w gospodarstwie Pulefen? Nie ma go tam, proszę sprawdzić. Nie, ależ skąd, wierzymy słowu Wspólnoty Orgoreynu... Tymczasem w kilka tygodni po tej wymianie zdań wysłannik pojawia się w północnym Karbidzie po ucieczce z gospodarstwa Pulefen. Konsternacja w Misznory, oburzenie w Erhenrangu. Utrata twarzy przez Wspólnotę przyłapaną na kłamstwie. Staniesz się skarbem, Genry, zaginionym bratem z ogniska króla Argavena. Na jakiś czas. Musisz natychmiast przy pierwszej nadarzającej się okazji wezwać statek. Sprowadź swoich ludzi do Karbidu i załatw swoją sprawę jak, najszybciej, zanim Argaven będzie miał czas dostrzec w tobie potencjalnego wroga, zanim Tibe albo jakiś inny członek rady nastraszy go jeszcze raz, grając na jego szaleństwie. Jeżeli zawrze z tobą umowę, dotrzyma jej, bo łamiąc ją złamałby swój własny szifgrethor. Królowie z dynastii Harge dotrzymują obietnic. Ale musisz działać szybko i jak najszybciej sprowadzić statek. - Zrobię tak, jak tylko otrzymam najmniejszy znak zaproszenia. - Nie. Wybacz, że ci daję rady, ale nie wolno ci czekać na zaproszenie. Myślę, że będziesz życzliwie przyjęty. Twój statek też. Karbid w ciągu ubiegłego półrocza przeżył duże upokorzenia. Dasz Argavenowi szansę odegrania się. Myślę, że on skorzysta z tej szansy. - Bardzo dobrze, ale ty tymczasem... - Ja jestem Estraven Zdrajca. Nie mam z tobą nic wspólnego. - Początkowo. - Początkowo - zgodził się. - Czy będziesz mógł się ukryć, jeżeli w pierwszym okresie będzie jakieś niebezpieczeństwo? - O tak, oczywiście. Kolacja była gotowa i to pochłonęło naszą uwagę