Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Przytrzymując się tłustego tyłka Mariette Planck moglibyście się uchronić przed pójściem na dno razem z Titanikiem i utrzymać przez tydzień w lodowatej, smaganej szkwałami, słonej wodzie. Widzicie sami, że Sopwith oceniał wartość swojej asystentki według ciasnych, bigoteryjnych kryteriów. Mariette w swym jednoczęściowym kostiumie nigdy nie zdobyłaby tytułu Miss Mleczarzy, choć miała odpowiednią twarz. Dlaczego więc trzymał ją przy sobie? Ponieważ Sopwith, chociaż nie był geniuszem, nie był również idiotą. Mariette Planck była jego tajną bronią. Gdyby zobaczono ich razem, na pewno byłby zakłopotany. Inni prezenterzy telewizyjni przemykają przez życie otoczeni słodką, zwiewną chmurką długonogich seks-kociaków mających dyplomy z bibliotekoznawstwa, lecz nie mogą się równać z Sopwithem, ponieważ Sopwith posiada bezcenny klejnot. Dopóki Mariette pozostawała niewyczerpanym źródłem zdumiewających, błyskotliwie przygotowanych koncepcji programowych, dopóty był na nią skazany. - Dzięki, dziecino - rzekł niechętnie. Potrzebował jej, to prawda, ale wcale nie musiało mu się to podobać. Zerknął na leżące na biurku notatki i sięgnął po płaszcz. - Ten kawałek o akcjach załatwił sprawę. Krasnolud uśmiechnął się do niego, wzruszająco uradowany. - To wszystko nie na wiele by się zdało, gdybyś nie wystrzelił z tym w tak cudownie bezbłędnym momencie, pod koniec programu. Tak też było, więc przyjął to skromnym wzruszeniem ramion. Niestety, ta odrobina uwagi, jaką ją obdarzył, dodała jej skrzydeł. Podskoczywszy, z głuchym pomrukiem wydźwignęła się na brzeg jego biurka (poufałość, której nie cierpiał) i zmierzyła go mętnymi oczkami. - A jednak, chyba byłeś odrobinę nieuprzejmy. On może zaskarżyć stację, wiesz? - Nie ma mowy. Sopwith położył rękę na klamce i przez chwilę pozwolił jej tam zostać, myśląc o tym, co powiedział przed kamerami. Robił to, co było w scenariuszu Mariette, no nie? o czym ona, do cholery, mówi? - Chryste. Naprawdę myślisz, że będzie się sądził? - Sopwith, nie miałam zamiaru cię straszyć. Oczywiście, jutro lub pojutrze będziemy musieli się z tego wycofać, ale wyjedziesz z tym tuż przed jakąś łzawą historyjką i nazwiesz to sprostowaniem. - Racja - stęknął z ulgą. - Niech drań przez kilka dni smaży się we własnym sosie. Mariette poważnie skinęła głową. - Ta świnia zasługuje na to. Szkoda, że nic możemy wsadzić go w prawdziwe gówno, jakie odkryłam grzebiąc w jego życiorysie. Sopwith ponownie się zaniepokoił. - Hej, dziecino, tylko nie wpakuj mnie do więzienia. Aż tak bardzo nie zależy mi na popularności. - Osiągniesz to - powiedziała mu, wyciągając rękę i dotykając jego rękawa. Odsunął się. - Za rok nie będzie niczego, czego nie mógłbyś powiedzieć publicznie. To brzmiało dla jego uszu jak fanfary. Wielkodusznie przezwyciężył odrazę i wyciągnąwszy rękę, poklepał dłoń dziewczyny. - Racja. Racja. Hammil Krzyżowiec. Z zamglonym wzrokiem obrócił się do drzwi. - Zobaczymy się jutro, mała. Mariette mocno zacisnęła swoje małe, szczurze pazurki. - Wiesz co, Sopwith? Może znalazłbyś dziesięć minut, żeby wziąć swoją sprytną asystentkę na drinka? Stanął w uchylonych drzwiach, próbując powstrzymać oblewający go na myśl o tym zimny pot. - Na Boga, przykro mi, Mar. Bardzo chciałbym, ale jestem wykończony. Miałem ciężki tydzień. Może w przyszły piątek, razem z chłopakami. - Cudownie - powiedziała, znów odwracając wzrok. Na rogu biurka odnalazła zaklejoną kopertę i podała mu ją. - Masz, prawie zapomniałeś - to twoje bilety na przedstawienie nowej sztuki Williamsona, na dziś wieczór. - Chryste, masz rację. Umówił się już z Cynthią BelvueBennet, że zabierze ją na Linde Ronstadt w klubie Starlight i te cholerne bilety kosztowały go majątek. Na występy Lindy Ronstadt nie przysyłają wejściówek. To jest dopiero szpan! Williamson może poczekać. - Słuchaj - powiedział wylewnie - weź je sobie i wykorzystaj, zabierz przyjaciółkę lub kogoś innego. Ja muszę się dzisiaj położyć. Cześć, dziecino. Zostawił ją osowiałą, zabierającą się do porządkowania biura i ruszył do swojego ślicznego porscha, czekającego nań na podziemnym parkingu, w sektorze oznaczonym jego nazwiskiem i numerem rejestracyjnym samochodu. Sopwithowi Hammilowi z pewnością nie przyszło do głowy, że przeznaczone mu było spotkać ogromną pajdę razowego chleba i machinę czasu z czterdziestego siódmego wieku. Zresztą nawet gdyby wiedział, nic by mu z tego nie przyszło. Przyszłość jest jedyną rzeczą, jakiej nie da się uniknąć za pomocą modłów. Rozdział czwarty Hsia Shan-yun ocknęła się w wilgotnej, śmierdzącej, niemal zupełnie pozbawionej światła celi, w której - osądziła ze zgrozą - prawdopodobnie gnieździły się szczury. To, oczywiście, było niemożliwe. Przyszłość tak nie wygląda. Wy o tym wiecie i ja też to wiem. Ludzie żyjący w przyszłości wiedzą lepiej niż my. Rany, jeśli cokolwiek zostało kiedykolwiek ustalone ponad wszelką wątpliwość to fakt, że przyszłość jest czysta. Wysterylizowana. Każdy układa tam buty równo pod łóżkiem, zanim pójdzie spać, co czyni najpóźniej o 22.15. Przyszłość nie jest bananową republiką. Istotnie, przez kilkanaście najbliższych lat czekają nas drobne kłopoty, z tymi ajatollahami, pastorami i tak dalej, ale nic nie jest doskonałe, nawet utopia. Tam po prostu nie ma zaszczurzonych cel, zardzewiałych łańcuchów i czarnych śladów na kamiennych ścianach podejrzanie przypominających zaschniętą krew (nie zawsze zaschniętą). Związki zawodowe, rząd i instytucje społeczne nie dopuszczą do tego. Przyszłość to ostatni bastion schludności. Hsia Shan-yun wiedziała o tym równie dobrze jak my i właśnie dlatego siedziała dygocząc, przyciskając dłonie do ust i wbijając równe, białe zęby w skórę knykci