Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

* * * Sny Kierkana Rufo nie były już snami ofiary. Ujrzał w nich Cadderly’ego, ale tym razem to młody kapłan, a nie on płaszczył się ze strachu. Tym razem Rufo zdobywca sięgnął we śnie ręką i zdecydowanym ruchem rozdarł Cadderly’emu gardło. Wampir obudził się w absolutnej ciemności. Poczuł napór kamiennych ścian i z radością powitał ich zbawczą obecność, a potem przez blisko godzinę wylegiwał się leniwie w ciemnościach. Nagle poczuł nowy zew – ogarnął go przejmujący głód. Usiłował zignorować to uczucie, nie pragnąc świadomie niczego więcej, jak tylko poleżeć jeszcze przez jakiś czas w chłodnej, czarnej czeluści. Niebawem zaczął drapać palcami kamienie i targać gwałtownie całym ciałem, miotany pragnieniami, których natury nie pojmował. Z jego ust dobyło się niskie, groźne, zwierzęce warczenie. Wił się i skręcał jak oszalały po całym wnętrzu krypty. Przez chwilę miał ochotę wyrwać kamień stojący na jego drodze do wolności, roztrzaskać tę nędzną płytę w drobny mak, ale zachował dość zdrowego rozsądku, by wiedzieć, że to schronienie może mu być jeszcze potrzebne. Koncentrując się na cienkiej szczelinie u podstawy płyty, zmienił się w zielonkawą chmurę dymu (co nie było trudne) i wpłynął do głównego pomieszczenia mauzoleum. Druzil, który siedział na jednej z kamiennych płyt nieopodal, już na niego czekał, opierając psi pyszczek na złączonych łapkach. Rufo jednak prawie go nie zauważył. Kiedy przybrał cielesną postać, poczuł się inaczej, mniej sztywny i niezdarny. Wdychał zapach otaczającego go nocnego powietrza – jego powietrza – i czuł moc. Przez brudne okno przeświecał słaby księżycowy blask, ale w przeciwieństwie do światła słonecznego, to wydawało mu się chłodne i przyjemne. Rufo rozłożył szeroko ręce, kopnął jedną nogą i okręcił się na drugiej, napawając się smakiem nocy i wolnością. – Nie przyszli – poinformował go Druzil. Rufo miał już spytać, co imp chce przez to powiedzieć, ale gdy jego wzrok padł na dwa trupy, zrozumiał. – Wcale mnie to nie dziwi – powiedział. – W bibliotece zawsze było mnóstwo do roboty. Nic tylko obowiązki i obowiązki. Praca, praca i jeszcze raz praca. Prawdopodobnie minie kilka dni, zanim zorientują się, że ci dwaj zniknęli. – A więc zabierz ich stąd – rozkazał Druzil. – Przenieś w jakieś inne miejsce. Rufo skoncentrował się bardziej na tonie jego głosu niż na słowach. – Zrób to teraz – ciągnął Druzil, nieświadomy zagrożenia. – Jeżeli będziemy ostrożni... – Dopiero teraz oderwał wzrok od leżącego opodal ciała i spoglądając w górę, ujrzał oblicze Rufa. Lodowaty wzrok wampira sprawił, że z reguły niewzruszony imp poczuł na plecach nieprzyjemne ciarki. Nawet nie próbował kontynuować swego wywodu, w jego gardle zagnieździła się nagle wielka gula i nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. – Chodź do mnie – polecił spokojnie półgłosem Kierkan Rufo. Druzil nie zamierzał wykonać tego rozkazu. Zaczął kręcić głową, a jego wielkie uszy głośno załopotały. Spróbował nawet wykrztusić z siebie jakąś kąśliwą uwagę, i nagle stwierdził, że faktycznie zmierza w stronę Rufa, że jego stopy i skrzydła bezwarunkowo podporządkowały się rozkazowi wampira. Dotarł do krawędzi płyty, po czym zeskoczył z niej i trzepocząc skrzydłami – aby utrzymać się na tej samej wysokości – kontynuował przemarsz. Zimna ręka Rufa wystrzeliła w jego stronę i chwyciła go za gardło, wyrywając z transu. Druzil wrzasnął i instynktownie uniósł ogon, kołysząc nim groźnie przed twarzą Kierkana. Wampir roześmiał się i zaczął zaciskać palce. Ogon Druzila trafił go w twarz, zatruty kolec pozostawił w ciele niewielki otwór. Rufo w dalszym ciągu rechotał złowrogo i jeszcze bardziej wzmocnił uchwyt swych potężnych kościstych palców. – Kto jest tu panem? – spytał. Druzil miał wrażenie, że odpada mu głowa. Nawet nie mógł się poruszyć. I to spojrzenie! Miał okazję zetknąć się z paroma spośród najpotężniejszych władców niższych światów, aczkolwiek w obecnej sytuacji żaden z nich nie wywierał na nim większego wrażenia. – Kto jest panem? – powtórzył Rufo. Ogon Druzila zwiotczał, a on sam przestał się szamotać. – Proszę, panie – wycharczał ochryple. – Jestem głodny – oznajmił wampir niedbale, cisnąwszy impa precz. Pełnym gracji i śmiałości krokiem skierował się ku drzwiom mauzoleum. Podszedł bliżej i otworzył je, używając jedynie siły woli. Kiedy przekroczył próg, drzwi ponownie się zamknęły, a Druzil, mamrocząc pod nosem, został w mauzoleum sam jak palec. * * * Bachtolen Mossgarden pełniący w bibliotece funkcję kucharza, odkąd Ivan Bouldershoulder wyruszył na wyprawę, również mamrotał do siebie tej nocy. Bachy, jak nazywali go kapłani, miał już dość swoich nowych obowiązków. Zatrudniano go jako stróża – i to Bachy umiał robić najlepiej – ale wraz z gwałtownym atakiem zimy i przedłużającą się nieobecnością krasnoluda kapłani zmienili obowiązujące reguły. – Pomyje, pomyje, wciąż tylko cuchnące pomyje! – mamrotał niechlujny mężczyzna, wysypując wiadro zgniłej kapusty na zbocze góry na tyłach Biblioteki Naukowej. Chciał podłubać w nosie, ale zmienił zamiar, gdy unosząc palec do twarzy, stwierdził, iż cuchnie on starą, zepsutą kapustą. – Nawet ja zaczynam już śmierdzieć jak te cuchnące pomyje! – jęknął i rąbnął pięścią w metalowe wiadro, by wysypać przywierające do dna resztki na śliski, brudny śnieg, po czym okręcił się na pięcie, zamierzając odejść. Nagle stwierdził, że zrobiło się chłodno. I ciszej – uświadomił sobie po chwili. To właśnie ta cisza, a nie chłód, sprawiła, że mimowolnie się zatrzymał. Wiatr ucichł. Krótkie włoski na karku Bachy’ego stanęły dęba. Poczuł na plecach lodowate ciarki. Coś było nie tak – i to bardzo. – Kto tam? – spytał prosto z mostu, jak to miał w zwyczaju. Nie mył się ani nie golił zbyt często, a tłumaczył ten fakt twierdzeniem, że ludzie powinni lubić go za coś więcej niż tylko wygląd. – Kto tam? – zapytał ponownie, tym razem głośniej, a fakt, że za pierwszym razem nie doczekał się odpowiedzi, dodał mu odwagi. Prawie zdołał przekonać samego siebie, że padł ofiarą własnej wybujałej wyobraźni, i postąpił krok w stronę Biblioteki Naukowej – od tylnych drzwi kuchni dzieliło go zaledwie dwadzieścia jardów, gdy na wprost niego pojawiła się chuda, koścista postać, stojąca w idealnym milczeniu i kompletnym bezruchu