Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Nigdy nie wziął do ręki ani jednej gazety, nie powiedział ani jednego słowa, nie wydał ani jednego dźwięku; siedział tylko patrząc przed siebie otwartymi oczami, ale takim tępym, martwym spojrzeniem, że można było założyć się, iż nie widzi nic z tego, co go otacza, ani nie słyszy. Pies zaś, pokręciwszy się dwa albo trzy razy na jednym miejscu, ponuro kładł się u jego nóg, wtykał pysk pomiędzy jego buty, wzdychał głęboko i wyciągnąwszy się jak długi na podłodze, również pozostawał nieruchomy przez cały wieczór, jak gdyby na ten czas zamierał. Zdawało się, że te dwie istoty przez cały dzień leżą gdzieś nieżywe i gdy zajdzie słońce, nagle wracają do życia jedynie po to, żeby dojść do cukierni Millera i w ten sposób spełnić jakąś tajemniczą, nikomu Siie znaną powinność. Odsiedziawszy trzy do czterech godzin, starzec wstawał wreszcie, zabierał swój kapelusz i odchodził dokądś do domu. Podnosił się i pies, i znów podwinąwszy ogon i spuściwszy łeb, powolnym, zawsze takim samym krokiem szedł za nim. Bywalcy cukierni w końcu zaczęli na różne sposoby unikać starca i nawet nie siadali obok niego, jak gdyby jego osoba przejmowała ich wstrętem. Starzec wcale tego nie zauważał. Bywalcami tej cukierni byli przeważnie Niemcy. Schodzili się tutaj z całego Wozniesieńskiego Prospektu; byli to właściciele różnych zakładów: ślusarze, piekarze, malarze, kapelusznicy, siodlarze - ludzie patriarchalni, w niemieckim tego słowa znaczeniu. U Millera w ogóle panowały stosunki patriarchalne. Często gospodarz podchodził do znajomych gości i siadał razem z nimi przy stole, przy czym wysuszano pewną ilość ponczu. Psy i małe dzieci gospodarza także wychodziły czasami do gości, i goście głaskali i dzieci, i psy. Wszyscy znali się i wszyscy się wzajemnie szanowali. I kiedy goście zagłębiali się w lekturze niemieckich gazet, za drzwiami w mieszkaniu gospodarza brzęczał Augustyn, grany na drżącym fortepianie 702 przez starszą córeczkę gospodarza, jasnowłosą Niemeczkę, w lokach, bardzo podobną do białej myszki. Walca słuchano z przyjemnością. Chodziłem do Millera w pierwszych dniach każdego miesiąca czytać rosyjskie czasopisma, które prenumerował. Wszedłszy do cukierni spostrzegłem, że starzec już siedzi pod oknem, a pies leży, tak samo jak przedtem, rozciągnąwszy się u jego nóg. Milcząc usiadłem w kącie i zadałem sobie w myśli pytanie: "Po co ja tu wszedłem, kiedy zupełnie nic nie mam tu do roboty, jestem chory i słuszniej by było pójść do domu, wypić herbatę i położyć się do łóżka ? Czyżbym naprawdę był tutaj tylko po to, żeby przyglądać się temu starcowi?" Złość mnie ogarnęła. "Co on mnie obchodzi?" - myślałem, przypominając sobie to dziwne, chorobliwe wrażenie, z jakim patrzyłem na niego jeszcze na ulicy. "I co mnie obchodzą ci wszyscy nudni Niemcy? Skąd ten fantastyczny nastrój? Skąd ten marny lęk z powodu drobnostek, jaki dostrzegłem w sobie ostatnio, lęk, który przeszkadza żyć i jasno spoglądać na życie, o czym mi już wspomniał pewien głęboki krytyk analizując z oburzeniem moją ostatnią powieść?" Ale, rozmyślając tak i narzekając, jednakowoż pozostawałem na miejscu, a tymczasem choroba opanowywała mnie coraz bardziej i w końcu nie chciało mi się opuścić ciepłego pokoju. Wziąłem gazetę frankfurcką, przeczytałem dwa wiersze i zdrzemnąłem się. Niemcy mi nie przeszkadzali. Czytali, palili i z rzadka tylko, raz na pół godziny komunikowali jeden drugiemu zdawkowo i półgłosem jakąś nowinę z Frankfurtu albo też jakiś Witz* lub Scharfsinn** słynnego niemieckiego kpiarza Saphira1, po czym ze zdwojoną dumą narodową pogrążali się w czytaniu. Drzemałem z pół godziny i ocknąłem się skutkiem uczucia dotkliwego zimna. Trzeba było koniecznie iść do domu. Ale w tej samej chwili pewna niema scena, rozgrywająca się w pokoju, jeszcze raz mnie zatrzymała. Powiedziałem już, że starzec, gdy tylko zasiadał na swoim krześle, natychmiast kierował wzrok w jakiś punkt i już przez cały wieczór na nic innego nie patrzył. Mnie także zdarzało się niekiedy dostać się w zasięg tego spojrzenia, bezmyślnie uporczywego i nic nie rozróżnia- dowcjp koncept 703 jącego: wrażenie było nadzwyczaj niemiłe, nawet nieznośne, i zazwyczaj jak najprędzej zmieniałem miejsce. Tym razem ofiarą starca był pewien maleńki, okrąglutki i nadzwyczajnie schludny Niemczyk w stojącym, bardzo nakrochmalonym kołnierzyku i z bardzo czerwoną twarzą, przyjezdny gość, kupiec z Rygi, Adam Iwanycz Szulc, jak się później dowiedziałem, bliski przyjaciel Millera, ale nie zaznajomiony jeszcze ze starcem i z wieloma gośćmi. Z rozkoszą czytając "Dorf-barbier"*2 i popijając poncz, nagle, podniósłszy głowę, spostrzegł utkwiony w siebie nieruchomy wzrok starca. To go zdumiało. Adam Iwanycz był człowiekiem bardzo obrażliwym i drażliwym, jak w ogóle wszyscy "ceniący swój honor" Niemcy. Wydało mu się dziwne i obrażające, że ktoś się jemu tak uparcie i bezceremonialnie przygląda. Z tłumioną urazą odwrócił oczy od niedelikatnego gościa, pomruczał sobie coś pod nosem i milcząc zasłonił się gazetą. Jednak nie wytrzymał i po dwóch minutach podejrzliwie wyjrzał zza gazety: to samo uparte spojrzenie, to samo bezmyślne przyglądanie się. Adam Iwanycz zmilczał i tym razem. Ale kiedy te same okoliczności powtórzyły się i za trzecim razem, rozgniewał się i poczuł, że musi bronić swego honoru i nie pozwolić, by wobec dostojnej publiczności postponowano słynne miasto Rygę, za którego przedstawiciela widocznie siebie uważał. Z gestem zniecierpliwienia rzucił gazetę na stół, energicznie stuknął kijkiem, do którego gazeta była przyczepiona, i pełen godności, cały czerwony od ponczu i ambicji, sam z kolei skierował swoje małe zaczerwienione oczki na dokuczliwego starca. Zdawało się, że obaj, i Niemiec, i jego przeciwnik, chcieli się wzajemnie zwyciężyć magnetyczną siłą swych spojrzeń i czekali, kto pierwszy zmiesza się i spuści oczy. Stuk kija i ekscentryczna postawa Adama Iwanycza zwróciły na siebie uwagę wszystkich gości. Wszyscy natychmiast przerwali swe czynności i z poważną, milczącą ciekawością zaczęli obserwować obu przeciwników. Scena zaczynała być bardzo komiczna