Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Nie pożrę pana, hihihihi! — Sam Hawkens? Pan jest Samem Hawkensem? Słyszałem wiele o panu! Oto moja ręka! — No i wszystko w porządku. Niech pan więc zsiada w imię Boże! — Ale stracę przy tym mnóstwo czasu! Muszę polować. Jeśli nic nie upoluję, to moja rodzina nie będzie dzisiaj wieczór miała co jeść. — Jeśli tylko oto idzie, to nie musi się pan martwić. Mam wystarczająco dużo zapasów, aby podzielić się z panem i pana rodziną. Jeździec zsiadł w końcu z konia, puścił go wolno i usiadł obok Sama na trawie. — Kim są te trzy osoby, które znajdują się w pańskim towarzystwie? — To moja żona, syn i szwagierka. Chcę być wobec pana g uczciwy i opowiem panu wszystko. Uznał mnie pan za leśnika. Jestem nim rzeczywiście. Nazywam się Rothe. Posiadłość w której pracowałem dostała się w inne ręce. Doszło do sprzeczki z nowym właścicielem. Miałem rację i upierałem się przy niej. On zapomniał się w gniewie i sięgnął po szpicrutę. Tego było dla mnie za dużo; zacząłem się bronić i powaliłem go. Oczywiście zostałem zwolniony. Nie udało mi się znaleźć nowej pracy. Czekałem, szukałem, wszystko na próżno. W końcu miałem już dość. Mój syn od dawna chciał wyjechać do Ameryki. Podjąłem szybką decyzję. Spakowaliśmy się i wyjechaliśmy. Myślałem jednak, że to wszystko będzie o wiele łatwiejsze. Chcieliśmy przejechać przez cały kontynent do Kalifornii. Kupiliśmy kilka wozów, koni i wołów, załadowaliśmy cały majątek i wyruszyliśmy do Santa Fé. Tam spotkaliśmy ludzi, którzy też chcieli jechać do Kalifornii. Dołączyli do nas. Przed czterema dniami dotarliśmy do skalistej wyżyny, o której mówiłem przed chwilą. Wtedy okazało się, że zgubiłem po drodze cały pakunek koców, pojechałem z powrotem i po wielu godzinach znalazłem je. Nastał już jednak wieczór. Kiedy wróciłem do naszego obozu, karawany już tam nie było. Tylko moja żona, syn i szwagierka leżeli związani na ziemi. Napadnięto na nich tuż po moim wyjeździe i związano. Zaraz potem te łotry wyruszyły w drogę, zabierając ze sobą moje wozy. — Oczywiście postanowił pan dogonić tych żartownisiów? — Tak, ale ich nie znalazłem. — Musiał pan jednak odkryć jakieś ślady! — Na skalistej ziemi? Sam Hawkens uśmiechnął się na swój sposób pod nosem. — I pan twierdzi, że jest leśnikiem i myśliwym! Tak, tak, jeśli ślady wozów nie są tak szerokie i głębokie jak Łaba, to rzeczywiście trudno je zobaczyć! To jasne! Czy stracił pan wszystko? — Wszystko, z wyjątkiem tego, co mam ze sobą. — Czy pieniądze także? — Tak. Były w wozie, którego pilnowały obie kobiety. — Ile? — Wymieniliśmy marki w Nowym Jorku. Ja dostałem tysiąc pięćset dolarów, ale moja szwagierka miała ich aż osiem tysięcy: — Do stu piorunów! — Tak, jest zamożna, albo raczej: niestety, była zamożna. — Mam wielką nadzieję, że znowu będzie. Oczywiście odbierzemy pieniądze tym łotrom! — Powiedział to pan tak, jakby to było samo przez się zrozumiałe. A my nawet nie wiemy, gdzie są ci złodzieje? — Dowiemy się. Wrócimy do miejsca, gdzie się to wszystko wydarzyło. Tam znajdę ślady, za którymi po prostu pojedziemy. — Po czterech dniach? — zdziwił się leśnik. — Dlaczego nie? Gdyby rosła tam trawa, to jej zgniecione źdźbła wyprostowałyby się po takim czasie i nic byśmy nie zobaczyli. Ponieważ jednak jest tam skała, to możemy jeszcze mieć nadzieję, że znajdziemy jakieś ślady. Ciężki wóz ciągnięty przez woły zostawi ślady nawet na najtwardszej skale. Od czterech dni nie było silnego wiatru, ani deszczu, ślady nie zostały więc zatarte, lub rozmyte. Z pewnością nie pojedziemy na próżno. — Nawet jeśli dopadniemy tych złodziei, to nie odzyskam moich pieniędzy! — Dlaczego? Ilu ich jest? — Dwunastu. — I sądzi pan, że musimy się ich obawiać? Ten nędzny tuzin łotrów załatwię sam, jeśli się nie mylę. Nie mamy jednak czasu na dłuższe pogawędki. Musimy już jechać. Czy pańska rodzina została daleko z tyłu? — Nie. Sądzę, że dotrzemy do nich w ciągu godziny. — Tak długo? — Tak, bo pan przecież będzie musiał iść pieszo. — Ja? Hm! Niech pan uważa! Sam Hawkens włożył do ust dwa palce i gwizdnął przeraźliwie. Odpowiedziało mu rżenie i z zarośli wyłoniło się zwierzę, na widok którego dawny leśniczy wybuchnął śmiechem. Nie był to bowiem koń, lecz muł, ale tak stary, że wydawało się, iż jego rodzice musieli żyć tuż po potopie. Długie uszy powiewające jak skrzydła wiatraka były całkowicie pozbawione włosów. Od dawna też nie miał już grzywy. Ogon składał się z nagiego kikuta. Do tego wszystkiego zwierzę było przeraźliwie chude. Jednakże jego oczy były jasne jak u młodego źrebaka; ich wyraz wywołałby szacunek każdego znawcy