Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Zatrzymał się i wciągnął nosem powietrze. - Co jest ? - spytała Cheen. - Coś się pali. - Tak, prawdopodobnie z setka palenisk, pięć razy tyle łojowych lamp i świec. Ten zapach jest dość oczywisty. - odpowiedziała - To coś więcej. Słuchaj ! Cheen przekrzywiła głowę. - Słyszę tylko wiatr od strony jeziora i jakiegoś nocnego ptaka ... czekaj ... głosy ... Conan przytaknął. - Tak. Powiedziałbym wrzaski, odległe co prawda ... i trzask ognia, dużego ognia. Spojrzał w górę na niskie chmury a potem jeszcze raz rozejrzał się wokoło. - Tam - powiedział wskazując palcem. Odległy pomarańczowy płomień tańczył i migotał na tle chmur. - Co to jest ? - Chmury odbijają ogień. Zobaczmy co tam się pali. Powiódł Cheen szybkim krokiem w kierunku, gdzie spodziewał się źródła ognia. Kiedy Cymmerianin i Kobieta z Drzew przybyli na miejsce, przy płonącej tawernie stał już spory tłum. Setka a może i więcej ludzi stało wokół i przyglądało się pożarowi. Gdy Conan zatrzymał się u celu dostrzegł, że płomienie ognia liżą już dach sąsiedniego budynku. Przez tłum przebiegł wyraźny jęk, a po nim nastąpiła gorączkowa paplanina podnieconych głosów. Zjawiło się około tuzina mężczyzn niosących wiadra z wodą. Jeden za drugim, zbliżali się do ognia i wylewali zawartość naczyń na płonący budynek. To było zbyt mało - zauważył Conan, - żar był zbyt potężny, by gaszący mogli zbliżyć się na wystarczającą odległość. W rezultacie połowa wody lądowała bezużytecznie na ulicy. To zaś, co docierało do ognia, zdawało się nie odnosić wielkiego skutku. Gaszący pobiegli po następną porcję wody. Conan usłyszał głos stojącego o kilka zaledwie stóp obok, starego mężczyzny ubranego w cuchnący kubrak z owczej skóry. Mamrotał właściwie sam do siebie. - Niech Mitra skaże mnie uderzeniem pioruna jeśli kłamię, ten stary Seihman mówił prawdę. Wywalił dziurę w drzwiach ... tak zrobiła ta bestia. Prawdziwy potwór - potrząsnął siwą głową - Nigdy nie widziałem czegoś podobnego ... wyszedłem tylko na chwilę z izby ... wróciłem a izba była pełna Ludzi-Jaszczurów, Ludzi-Ryb i jeszcze to Coś zżerające zewnętrzną ścianę ... Conan podszedł kilka kroków i stanął przed starcem. - Ludzi -Ryb, mówisz ? - przerwał mu. - Tak ... jeden w każdym razie. Siedział obok starego Seihmana ... taki wielki jak ty ... i pił z nim wino, kiedy to Coś przeszło przez ścianę. Schwycił starego i pobiegł. - Gdzie ? Pytany spojrzał zapijaczonymi oczkami na Conana. - Mitro ... aleś ty wyrósł ... - Człowiek-Ryba. Dokąd pobiegł ? Starzec pokręcił głową. - Nnnie wiem ... mało nie zdeptali ... zajęty by za nimi ślepić ... - Jak dawno temu ? - Przed ogniem tuż ... niedawno ... Conan odwrócił się ku Cheen. - Może to i któryś z naszych ? - A ten potwór, o którym mówił ? - odpowiedziała pytaniem. Conan wzruszył ramionami. - Coś tam mówił. To nie nasze zmartwienie. Musimy znaleźć selkich. Nie może ich tu być za wielu, zwłaszcza dźwigających na plecach starców. Nie powinno zatem być trudno go znaleźć. Chodź ! Kiedy się odwrócili, następny budynek stał już w płomieniach. Tłum znowu zaszemrał gorączkowo. - Moja królowo, ludzie wyruszyli ! W ten sposób Thayla została rozbudzona z lekkiego snu. - Co ? - Ruszyli w kierunku wioski - dotarł do niej głos Blada. - Powiedziałeś, że brama jest strzeżona. - I jest, ale nie idą w stronę bramy. Thayla przetarła oczy, starając się odgonić resztki snu. - Prowadź ! Podążyła za młodym samcem w kierunku ludzkiej osady. Nie była to długa podróż i przybyli w porę, by dostrzec Conana i Leśnych Ludzi, pnących się na palisadę. - Są odważni - przyznała. - I co my teraz zrobimy, Milady ? - Pójdziemy za nimi. Jeśli oni mogą tam wejść, my też możemy. I tak też się stało. Wprawdzie zajęło to sporo czasu i kosztowało wiele wysiłku, ale Thayla, wspomagana przez Blada, zdołała wreszcie usiąść okrakiem na szczycie palisady, która na szczęście miała sporo niewidocznych z daleka dziur i szczelin. Zanim jednak dwójka Pilich dotarła na szczyt, Leśni Ludzie i Conan dawno już znikli we wnętrzu osady. Thayla przez moment poczuła przypływ paniki. Jeżeli jej mąż wciąż żył, a było to bardzo prawdopodobne, był on gdzieś w tym labiryncie budynków, który miał uchodzić za ludzkie miasto. I nie było to wcale takie duże miasto, nie na tyle duże, by mogła być pewna, że jej mąż - król Pilich - nie zetknie się z jej barbarzyńskim kochankiem. Musiała odnaleźć Conana, zanim to się stanie i musiała być pewna, że posłała go na spotkanie z jego bogami. Ale gdzie on był ? - Spójrz, Milady. Dym. Tak. Widziała wyraźnie chmurę gęstego, czarnego dymu w powietrzu, a poniżej pomarańczowe, migoczące światło, które mogło być tylko ogniem. Czy taki pożar nie przyciągnąłby także uwagi Coanana ? - Idziemy tam - zadecydowała. Nie da się ukryć, że Kleg wpadł na moment w panikę, gdy tak biegł, dźwigając na plecach nieprzytomnego, obijającego się bezładnie starca, śmierdzącego w dodatku świniami