Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Sablik zmiarkował, że człowieka zaczuł i ucieka przed nim. Uradował się jego duch i miał to sobie za dobrą przepowieść. W Kamiennej Dolinie trzeba było nocować. 294 Sablik wynalazł kamień wielki z małym wydrążeniem na wierzchu, ułożył chrustu i drzewa kosodrzewinowego na ognisko, skrzesał ogień i w płonącą watrę włożył skałkę, do dołka zaś w głazie nalał wody i naBypał mąki, której odrobinę z domu wziął do woreczka, a gdy się 'skałka rozpaliła, wsunął ją we wodę. I była kluska, którą gorzałką popił. O sól nie pytał. Potem-watrę nabił tęgą, kosodrzewiny naciął na zapas na noc i legł przy ogniu na mchu. Naid nim zapaliła się noc tysiącem gwiazd i sierpem miesiąca, co zza turni się dobył. Wokoło zaś były olbrzymie kamienne ściany, korytarze i zakręty, nad którymi się piętrzyły pod niebo mury, podobne do twierdz i baszt, wapiennych turni. Myśl Sablikowa mimowiednie błąkała się po tych korytarzach, przepaściach, grotach odsłoniętych i pieczarach bez sklepienia, niezmiernej wielkości, gdzie mogły spoczywać od prawieków żyły złota i srebra lub iskarby zakopane przez zbójników. A gdy go wśród cichego szumu nocy górskiej i grzmiącego od czasu do czasu huku urwanych głazów i spadających lawin śnieżnych kędyś we wysokościach naszedł sen: śniło mu się, iż ze skrzydłami u ramion wędruje po Kamiennej Dolinie i ciupagą skały rąbiąc, złoto z nich wyrąbuje i pod nogi sobie zgarnia. Gdy się obudził, jeszcze ciemno było, lecz po zimnie poznał, iż ku dniowi się zmienia. Dorzucił patyków i gałęzi kosodrzewinowych na watrę i ręce zabijać zaczął, by się ogrzać. A już olbrzymie ciemnomodro-fioletowe cienie zaczęły się słać po skałach i mrok nocny tajać zaczął, tak iż gwiazdy z wolna w oczach gasły, a niebo szarzało. Napił się Sablik gorzałki i świsnął lekko przez zęby. Warzyć jeść czasu nie było, co zostało z wczorajszej kluski, na zimno zjadł, proch pod krzemień podsypał i z pierwszym brzaskiem ruszył z legowiska. 295 Wiedział on, że niedźwiedź w dolinie nie nocował, ale śnieg mię prószył i oślady nie zakurzył, łatwo ją znalazł. Het popod turnie Małołączniaka drzeć się Sablik, nad przepaściami wisząc, po śniegach musiał, ale sobie powtarzał: kiedy nie urwał się on, nie urwiem się i ja, dy je cięzejsy, a kie się jemu w głowie nie zawracało, to się i mnie nie musi - i (koło południa za niedźwiedziem, który znowu na południe ku Węg-grom wykręcił, między Małołączniakiem a Kopą Kondracką przez Jaworową Dolinę do Wierchcichej 'zszedł. Tu otoczył go tak ogromny las, że niebo ponad nim zniknęło. Ale dzień był słoneczny, gorący prawie i wiatr ciepły od Liptowa wiał, tak iż las pachnąć j'uż zaczął, a i śniegu mało w nim było. Rozszerzały się Sablikowe płuca radośnie, że znowu po długich miesiącach na węgierskiej stronie Tatr się znalazł, na tej stronie pięknej i do miodu podobnej. Głód był, dało się jednak strzałą śmigłą jarząbka ze smreka strącić. Sablik obdarł pierze i surowo piersi zjadł i barki i udka obgryzł - nie było czasu piec. Albowiem niedźwiedź w las się wszył i Salblilk czuł, że nie jest daleko i że poza dolinę nie wyszedł. Rysim więc chodem za osiądą popod konary często na brzuchu się sunąc, nagle zatrzymał się. O jakie pięćdziesiąt kroków w kotlinie niedźwiedź na zadnich łapach wspięty Stał i jarzębinę zeszłoroczną, zmarzniętą łapami do kupy z gałęfei zgarniał. Sablik patrzał chwilę z gęstwiny. Potwornego ogromu, czarny, wyciągnięty prosto zwierz wydawał się jak drzewo. Zasłonił sobą kęs przestrzeni, bo kotlinka była nie zabita smrekami, lecz wolna nieco od lasu. Tram tylko ją przewalił na poprzek spróchniały. Niedźwiedź nie czuł człowieka; stał poniżej Sablika i wiatr od niego ku Sablikowi zaciągał