Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Ale hiszpańskich zdobywców wciąż dręczyła myśl o El Dorado, krainie złota. Może właśnie tam, wysoko w górach, w tajemniczych i niedostępnych miastach Taironów kryły się niezmierzone złote skarby? W roku tysiąc sześćsetnym, po dwuletniej wojnie, udało się wreszcie Hiszpanom zdobyć górskie osady. Dokonali krwawej rzezi Taironów, a tych, których nie zabili, zabrali w niewolę. Ogołocili i spalili ich miasta, rabując skarby kultury tairońskiej. Czy Hiszpanie byli waleczniejsi od Taironów? Dziś się sądzi, że pomógł im podstęp. Społeczność Taironów była bardzo zróżnicowana, oprócz rolników i rzemieślników, stanowiących większość ludności, istniała też kasta wojowników i kapłanów. Między kapłanami i wojownikami trwała rywalizacja o władzę. Ten właśnie fakt wykorzystali prawdopodobnie hiszpańscy konkwistadorzy, kogoś przekupili, komuś coś obiecali (choć potem obietnicy nie dotrzymali) i w ten sposób znaleźli drogę do górskich twierdz. Osady Taironów zadziwiły Hiszpanów. Zostały one zbudowane według specjalnego zamysłu architektonicznego. W środku osady zazwyczaj znajdował się duży budynek drewniany na kamiennych, kolistych fundamentach, który był albo świątynią, albo też mieszkaniem miejscowego kacyka. Od niego gwiaździście rozchodziły się brukowane głazami uliczki z domami także zbudowanymi na kolistych fundamentach. Domy te były jak gdyby miniaturą owego centralnego budynku. Co ciekawe, w dwóch odkrytych przez archeologów miastach Taironów napotkano nawet wodociągi wykute w skałach i doprowadzające czystą wodę niemal do każdego domostwa. Wokół osady znajdowały się poletka uprawne, nawadniane dość skomplikowanym, specjalnym systemem irygacyjnym. A jeśli się do tego doda wspaniałe wyroby rzemieślników tairońskich, można mieć pewność, że pod względem kultury indiańskie plemiona w górach Sierra Nevada nie ustępowały w niczym najeźdźcom hiszpańskim, a pod niektórymi względami chyba ich przewyższały. Niestety, Hiszpanie zrabowali wszystkie skarby, jakie w tych osadach znaleźli, i spalili drewniane domy. Dżungla porosła pola uprawne i gęstym listowiem pokryła koliste fundamenty domów. Korzenie drzew i pnących roślin wśliznęły się nawet w szczeliny między głazami stanowiącymi bruk uliczek. Nie minęło kilkanaście lat, a nikt już nie znał nawet drogi do ruin dawnych osad, wiadomość o nich zaginęła nie tylko pod bujnym listowiem, ale i w pamięci ludzkiej. Współczesnym badaczom udało się do tej pory odkryć tylko dwie takie osady, choć wiadomo, że było ich znacznie więcej. W osadzie, w której się znaleźliśmy, część dawnych uliczek została starannie oczyszczona z roślinności. Wielki dog arlekin doprowadził nas po takiej uliczce do dość obszernego, drewnianego domostwa zbudowanego na dawnych fundamentach. Wnętrze miało tylko jedną, dużą izbę o kamiennej posadzce. Między słupami wspierającymi dach wisiało kilka hamaków, pod ścianami stały obite blachą drewniane skrzynie. Na środku izby wymurowano z gliny obszerny piec z dużym paleniskiem. Noce w tej dolinie bywały chłodne i ogrzewanie pomieszczenia wydawało się po prostu koniecznością. Zaledwie weszliśmy do izby, Robin gdzieś zniknął, a Teresa przyjęła rolę gospodyni. — Rozpal ogień na palenisku — poleciła mi — ja zaś przygotuję jakieś jedzenie. W tej dolinie nie zginiemy z głodu. Zgromadzono tu duże zapasy żywności. Drewno do palenia leżało obok pieca, rozniecenie ognia nie stanowiło więc dla mnie żadnej trudności. Teresa uniosła wieko jednej ze skrzyń pod ścianą i wyjęła z niej dwie puszki konserw z mięsem oraz jarzynami. W drugiej skrzyni były naczynia kuchenne, talerze i sztućce. Wkrótce nasyciłem głód i przy ogniu buchającym z paleniska wysuszyłem swoje ubranie, zmoczone podczas wędrówki do Diabelskiej Doliny. W czasie posiłku zauważyłem, że zazwyczaj blada cera Teresy stała się żółtawa, a pod oczami pokazały się głębokie cienie. Zmieniło się też jej zachowanie. Zniknęła sprężystość ruchów; dziewczyna mówiła wolno i jakby z trudnością. — Tak, mam kolejny atak choroby — potwierdziła, gdy ją wprost zapytałem, czy nie czuje się źle. — Zgodnie z tym, co mi wiadomo o mojej chorobie, powinnam już nie żyć przynajmniej od dziewięciu lat. A jednak, jak widzisz, śmierć jeszcze po mnie nie przyszła. Lekarstwo, jakie daje mi Ralf Dawson, usuwa skutki choroby. To nagroda, którą otrzymuję za wierność ludziom z Przyszłości. Pozwól, że teraz zażyję lekarstwo i na jakiś czas zasnę w hamaku. Nie budź mnie, nocą podtrzymuj ogień w kominie, abym nie zmarzła. Nie musisz jednak ciągle przy mnie czuwać, bo jestem tutaj bezpieczna. Nie wiadomo, kiedy przyleci Ralf, wykorzystaj ten czas zgodnie ze swoimi zainteresowaniami. Poznaj miasto w dolinie. Możesz się całkowicie zdać na Robina, gdyż on, choć tego nie dostrzeżesz, będzie ciągle opiekował się nami. Aha — przypomniała coś sobie i sięgnęła do jednej ze skrzyń pod ścianą. Wyjęła nieduże pudełko ze słuchawkami i mikrofonem. — To jest aparat, który służy do porozumiewania się z Robinem. Nie zdziw się, gdy przemówi do ciebie twoim własnym głosem. Następnie Teresa van Hagen połknęła dużą, białą pigułkę i położyła się w hamaku