Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

.. Mick Taylor! W swoim wystąpieniu Jagger zauważył ironicznie, że Rolling Stonesi dostają nagrodę za złe zachowanie: „Nieco to ironiczne, że widzicie nas tutaj w naszym najlepszym wydaniu, kiedy dostajemy nagrodę za 25 lat złego zachowania... I nie mamy jeszcze zamiaru rezygnować!" W tonie serio Jagger oddał hołd pamięci Briana Jonesa oraz lana Stewarta. Natomiast dokonując samego wprowadzenia The Rolling Stones do Rock'n'Roll Hall of Famę, zasługujący w pełni na ten zaszczyt Pete Townshend, lider grupy The Who, zaapelował: „Panowie, róbcie, co chcecie - nie próbujcie tylko zestarzeć się z godnością!" Cytowana riposta Jaggera mogła go chyba uspokoić. Rockandrollowa akademia obfitowała w interesujące wydarzenia muzyczne: Mick wykonał w duecie ze Steviem Wonderem wiązankę Uptight / Sałisfaction, wespół zaś z Tiną Turner odśpiewał Honky Tonk Woman - wokalistom akompaniowała „silna grupa gitarowa": Keith Richards, Mick Taylor, Ron Wood. Dołączył do nich na fortepianie Little Richard, a na koniec czterej Stonesi (w tym jeden były) wykonali kilka numerów, kończąc swój krótki występ przebojem Start Me Up. Nieobecność Billa Wymana i niespodziewane pojawienie się zapomnianego niemal Micka Taylora prowokowały do dalszych spekulacji -mówiło się, że nowy skład Rolling Stonesów oparty będzie o następującą roszadę: Ron Wood wróci na bas (od którego zaczynał karierę), Mick Taylor zaś odzyska funkcję, z której zrezygnował dobrowolnie już piętnaście lat temu. I ponownie - nic z tego. W styczniu odbyła się jeszcze jedna równie wielka i równie pompatyczna gala: tym razem był to inauguracyjny bal w Waszyngtonie - jedna z wielu imprez świętujących wybór George'a Busha i zaprzysiężenie nowego prezydenta. Wśród plejady wielkich gwiazd wystąpił na nim Ron Wood. Udział wzięli m.in. jego kolega Bo Diddley, Percy Sledge, Willie Dixon i Koko Taylor. Prezydent-elekt pojawił się na scenie żałośnie symulując grę na gitarze, co nie zbiło z tropu grającego właśnie zespołu w składzie: Ron Wood, Billy Preston, Albert Collins oraz Steve Cropper. Epoka republikańskich imitacji szczęśliwie dobiegała już końca i następny prezydent okaże się saksofonistą z prawdziwego zdarzenia. Obie gale doczekały się adekwatnych komentarzy. Po wielkim balu inauguracyjnym w Waszyngtonie demokraci zauważyli, że w sali liczącej 8500 miejsc na scenie znajdowało się więcej czarnych obywateli Stanów Zjednoczonych niż na wypełnionej po brzegi widowni. Natomiast Rock'n'Roll Hall of Famę skomentował, bez odrobiny ironii, znakomity John Mellencamp (niegdyś Cougar): „To grupy białych angielskich nastolatków, takich jak Stonesi, przyniosły białej Ameryce czarną muzykę. A jednak The Rolling Stones nie byli ulubieńcami szerokiej publiczności. Dzisiaj tak na to patrzę: jedni chłopcy mieli ochotę potrzymać cię za rękę, inni po prostu nie". Czy sam klimat Barbadosu łagodził obyczaje, czy działała w ten sposób powstająca na wyspie muzyka, nie wiadomo. Ale jedno jest pewne: Stonesi pracowali pełną parą, pełni entuzjazmu i zadowoleni z rezultatów swojej pracy. Zadowoleni to zresztą zbyt mało powiedziane - wręcz zdumieni... Najważniejsze 249 było jednak to, że atmosfera, jaka zapanowała w zespole, była lepsza niż kiedykolwiek. Początkowo pracowali we dwóch - Mick i Keith. Charlie dołączył do kolegów raczej w celu przekonania się na własne oczy, że to wszystko jest prawdą i przeprowadzenia „poważnych rozmów". Ale już w lutym zaczął dogrywać perkusję do surowych szkiców piosenek napisanych w ostatnim okresie przez znaną spółkę autorską, Jagger/Richards. W marcu dołączyli do kolegów Ron i Bill i od razu przystąpili do prób, odbywających się w studiu Blue Wave, należącym do piosenkarza Eddiego Granta. Pod koniec miesiąca Stonesi - już w komplecie i bez żadnych, mniej lub bardziej nieoczekiwanych, „roszad" -przenieśli się z wyspy Barbados na wyspę Montserrat, gdzie w słynnych Air Studios (należących do George'a Martina, legendarnego producenta zespołu The Beatles) przystąpili do nagrywania „na czysto" najnowszego materiału. Podczas jednodniowej nieobecności Billa zastąpił go na basie Ron Wood i Stonesi nagrali tego dnia cztery nowe utwory. W sumie w ciągu pięciu tygodni Stonesi zarejestrowali szesnaście nowych utworów - głównie metodą live in studio. Zanim dokończyli pracę nad płytą, czekał ich jeszcze wyjazd do dalekiego Maroka, tymczasem jednak świat zainteresował się tajemniczą jednodniową nieobecnością Billa - jak się bowiem miało okazać, była to sensacja towarzyska (obyczajowa?) pierwszej wody... Mick Jagger odpowiadał na pytania dotyczące nowego albumu słowami: „Ta płyta pokaże, jacy jesteśmy w tym momencie - to nie jest podsumowanie ostatnich 5 lat". Ciekawe, czy Bill Wyman podsumował ostatnie lata, czy po prostu - spontanicznie - był sobą w momencie, w którym... postanowił się oświadczyć! I w dodatku komu... 31 marca „Daily Express" ujawnił, że basista zespołu The Rolling Stones, Bill Wyman, poprosił o rękę... „małą" Mandy Smith! Niedawną ofiarę swojej nieposkromionej chuci, kochankę nieletnią tak bardzo, że aż nie godziło się o tym mówić. Nie sposób określić jednoznacznie pobudek, jakimi kierował się basista, ale ludzie tzw. życiowi mieli na ten temat własną teorię. Według niej Wyman uciekał od ciągnącej się za nim „afery z małolatką", która przy niepomyślnym obrocie spraw mogła sprawić sporo kłopotów firmie The Rolling Stones. Teoria ta nie była pozbawiona sensu, ale należy unikać konspiracyjnych teorii czegokolwiek, a zresztą przyjemniej jest przyjąć, że stetryczały już nieco basista zapałał do ślicznej Barbie nagłym uczuciem. I już. Mówi Mandy Smith: „Bill poprosił mnie o rękę w niedzielę wielkanocną i natychmiast się zgodziłam. To było takie romantyczne - jestem zachwycona i wiem, że on też". Bill oświadczył się telefonicznie, dzwoniąc z Barbadosu, gdzie właśnie nagrywał z zespołem, ale konferencję prasową zwołał na pobliskiej wyspie Antigua. Postanowił ogłosić swoje zaręczyny z dala od zespołu, żeby nie zaburzać rytmu pracy Stonesów i to ten właśnie fakt tłumaczył jego nieobecność