Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Kinkovsi speszył się i złagodniał. - Mein Herr - zaczął mamrotać gospodarz - moje pokoje są tak czyste, że można jeść z podłogi. Moja żona gotuje wyśmienicie. Moje piwo jest najlepsze w Karpatach Południowych. A nasze maniery są lepsze niż u Rosjan. Dragosani zaśmiał się i wyciągnął rękę. - Żartowałem. Lubię wiedzieć jacy naprawdę są ludzie. Lubię też ducha walki. Jesteś typowym synem swego kraju, Kinkovsi. Nosisz chłopskie ubranie, ale masz duszę wojownika. Myślisz, że jestem Rosjaninem? Z takim nazwiskiem? Ty jesteś tu bardziej obcy niż ja. Masz obce nazwisko, dziwny akcent, mówisz do mnie "Herr". Jesteś Węgrem, tak? Kinkovsi przyjrzał się twarzy Dragosaniego. Początkowa niechęć zniknęła. Poczuł do niego sympatię. "Ten człowiek ma poczucie humoru" - pomyślał. - Mój pradziad pochodził z Węgier - powiedział ujmując rękę gościa i potrząsając ją wylewnie. - Ale moja prababka była z Wołoszy. A co do akcentu, to jest miejscowy. W ciągu ostatnich dziesięcioleci przybyło tu wielu Węgrów, większość osiedliła się na stałe. Jestem Rumunem, nie mniej niż ty. Nie jestem tylko tak bogaty. - Zaśmiał się ukazując żółte, zniszczone zęby. - To prawda można powiedzieć, że jestem wieśniakiem. "Herr"! Wolałbyś, żebym nazywał cię "Towarzyszu"? - Na Boga, tylko nie tak - odpowiedział szybko Dragosani. - "Mein Herr" wystarczy, dziękuję - Również się zaśmiał. - No pokaż mi te angielskie pokoje. Kinkovsi prowadził przybysza do wysokiego, pokrytego spadzistym dachem domu gościnnego. - Mam mnóstwo pokoi, cztery na każdym piętrze. Możesz wynająć kilka jeśli chcesz. - Jeden wystarczy - rzucił Dragosani. - Byle z toaletą i łazienką. - Małe mieszkanko, tak? Znajdzie się. Pokój na poddaszu, z osobną toaletą i łazienką. Bardzo nowoczesny, naprawdę! Ściany na parterze były odnowione, pokryte świeżą cementową zaprawą w kolorze piasku. Wyższe partie miały pierwotną, kamienną elewację. Dom wyglądał na ponad trzysta lat. Spodobał się Dragosaniemu, przenosił go w przeszłość, do korzeni. Kinkovsi zaprosił do wejścia. - Proszę tu pozostać - powiedział. - Pójdę na górę i przygotuję pokój. To nie potrwa długo. Dragosani zrzucił buty, powiesił marynarkę na drewnianym krześle. Opadł na łóżko. Światło słońca wpadało przez owalne okno. - Nie było mnie tu przez pół życia. Ale miło wracać. Od trzech lat przyjeżdżam tu na jakiś czas. Tak będzie jeszcze przez cztery lata... - O? Ma pan zaplanowaną przyszłość na cztery przyszłe sezony. A co potem? - zapytał gospodarz zbiegając ze schodów. Dragosani wyciągnął się na łóżku, położył dłonie pod głową, spojrzał na niego zmrużonymi oczyma. - Badam miejscową historię - odrzekł. - To zajmie mi jeszcze cztery sezony. - Cała ta okolica to historia! Czy to jest pański zawód - badanie historii? - Nie - potrząsnął głową. - W Moskwie mam... zakład pogrzebowy. Historia to moje hobby. - Acha! - sapnął Kinkovsi. - Zajmę się też posiłkiem. Toaleta jest w korytarzu... Urwał nagle i spojrzał na leżącego mężczyznę. Przybysz miał zamknięte oczy. W pokoju było cicho i spokojnie. Kinkovsi podniósł klucze od samochodu gościa porzucone na podłodze przed łóżkiem. W milczeniu opuścił pokój i zamknął za sobą ostrożnie drzwi. Wychodząc rzucił ostatnie spojrzenie. Przybysz spał. Za każdym razem Dragosani wybierał inną kwaterę, ale zawsze w pobliżu miasta, które nazywał swoim domem. Nie chciał być rozpoznany. Myślał o używaniu innego nazwiska, pseudonimu, ale odrzucił ten pomysł. Był dumny ze swego nazwiska i ze swojego pochodzenia. Nie z powodu miasta Dragasani i jego geograficznego położenia, ale dlatego, że tutaj został znaleziony. Jego ojcem były szczyty gór Transylwanii, matką żyzna, ciemna ziemia. Miał swoją wersję o prawdziwych rodzicach. To, co zrobili, było prawdopodobnie najlepszym rozwiązaniem. Wyobrażał ich sobie jako Cyganów, młodych kochanków wyrzuconych z taboru. Ich miłość nie mogła przezwyciężyć rodzinnych waśni, a oni kochali się nade wszystko. Dragosani urodził się i został porzucony. Niedawno chciał odnaleźć nieznanych rodziców i dlatego tu przyjechał, choć zdawał sobie sprawę, że było to niemożliwe do wykonania. Przez Rumunię od wieków przetaczały się tysiące Cyganów, przez wszystkie jej krainy: Starą Wołoszczyznę, Transylwanię, Mołdawię. Wszystkie te regiony posiadały pewien rodzaj naturalnej autonomii, własny charakter. O tym myślał Dragosani, gdy zasypiał. We śnie widział obrazy z dzieciństwa - zanim opuścił Rumunię, by dokończyć edukację. Był samotnikiem, żył własnym życiem. Wędrował tam, gdzie inni bali się pójść, gdzie nie wolno było im chodzić... Ciemny i gęsty las spływał po stromych i krętych stokach wzgórz. Borys odwiedził to miejsce tylko raz, w trzy dni przed swoimi siódmymi urodzinami (przed siódmą rocznicą jego znalezienia, jak mawiał przybrany ojciec). Prezentem urodzinowym była podróż do Dragasani. Poszedł tam do małego kina. Krótki rosyjski film teraz już zamazywał się w pamięci. Przypominał sobie też jakąś szaloną jazdę w wesołym miasteczku. To było przerażające i ekscytujące zarazem. To było nieuczęszczane miejsce, zupełnie opustoszałe. Dlatego też Borys tak bardzo je lubił. Nie wycinano tu drzew od prawie pięciuset lat, żaden gajowy nie opiekował się tymi porośniętymi sosnami stokami. Promienie słońca rzadko przebijały się przez gąszcz krzewów i drzew. Tylko ciche gruchanie leśnych gołębi i szelest pełzających jaszczurek sporadycznie zakłócał ciszę. Wokół wirowały pyłki nasion, szyszki i igły zaścielały ziemię. Wzgórza znajdowały się na starej wołoskiej równinie. Przypominały swoją rzeźbą, kształtem krzyż z centralną belką długą na dwie mile z pomocy na południe i poprzeczną belką milową za wschodu na zachód. Wokół rozpościerały się pola uprawne, oddzielone od siebie murami, płotami, wąskimi alejami drzew. W najbliższym sąsiedztwie krzyżowych wzgórz rosły ostre, dzikie trawy. Pięły się wysoko, tryskały soczystą zielenią. Czasami przybrany ojciec Borysa pozwalał wypasać tam bydło. Ale nawet zwierzęta unikały tego miejsca, obawiały się go bez żadnego widocznego powodu. Łamały zapory, przeskakiwały ogrodzenia, by uciec od tych dziwnych, zbyt spokojnych pól. Dla małego Borysa to miejsce było wyjątkowe, Tu mógł się bawić, penetrować "dżunglę Amazonki", szukać "zapomnianych miast Inków". Nigdy nie ważył się powiedzieć przybranej rodzinie o swoich zabawach, i o miejscu, gdzie to robił. Fakt, że był to zakazany teren, fascynował go, było w nim coś, co przyciągało jak magnes. Tak jak teraz. Wspinał się po stromych, krzyżowych stokach, chwytał się gęsto rosnących drzew. Oddychał ciężko. Sapał, targał za sobą wielki karton. W środku był jego pojazd, podobny do tego z wesołego miasteczka, tyle, że bez kół. Długa wyprawa warta była trudu