Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Prawie nie było jej widać. Kawałki kamieni i drewna, wióry, odłamki, opiłki, kurz, jakaś deska i coś, co mogło być ułamanym końcem miotły, cały ten śmietnik zepchnięty został bezceremonialnie pod filary, usunięty, by zrobić wolne miejsce na środku, gdzie otwór w posadzce zakryto nowymi płytami. Na ten widok dziekan zirytował się i pomyślał z gniewem: "Gdzie jest Pangall?" W tej chwili jednak przypomniał sobie, że Pangall uciekł. Otarł czoło i pomyślał, że człowiek ten nie potrafi przecież żyć z daleka od katedry, która jest dla niego całym światem. Wróci, choćby miał czekać na odejście Rogera i jego ludzi. "I muszę coś zrobić z tą jego Goody" - myślał dalej rozejrzał się oczekując nie wiadomo czemu, że ją gdzieś zobaczy. Ale kościół był pusty. Wypełniał go jedynie kurz, słońce i odległe hałasy dobiegające z wieży oraz stłumiony śpiew chóru w kaplicy Mariackiej. "Muszę przypilnować, by jej niczego nie brakowało" - myślał. już zapomniał, dlaczego. Pośród śmieci u stóp filara spostrzegł na swoim bucie gałązkę ze zgniłą jagodą lepiącą się obrzydliwie do skóry. Poruszył ze zniecierpliwieniem nogą. I co często mu się teraz zdarzało, nie mógł już zapomnieć o jagodzie i gałązce, które wywołały długi ciąg wspomnień, dręczących myśli i skojarzeń, zupełnie przypadkowych. Spostrzegł, że rozmyśla o statku zbudowanym z tak wilgotnego drzewa, że gałązka w ładowni wypuściła zielony listek. Przez moment wyobraził sobie wieżę wygiętą, rozgałęzioną, puszczającą pędy. I ze strachu zerwał się na nogi. "Muszę się nauczyć wszystkiego, co dotyczy drewna, i przypilnować, by było co do cala suche." A potem przypomniał sobie, że wieżycy jeszcze nie zaczęto i nie ukończono nawet budowy wieży. Usiadł więc znowu, mrużąc oczy. Otwór w sklepieniu, przechodzący w wylot wieży, był teraz mniejszy, bo część belek przeznaczonych na spód niższej kondygnacji znajdowała się już na miejscu. Lecz pozostało jeszcze sporo wolnej przestrzeni w środku dla wciągania w górę kamieni i drewna. Belki zdawały się odgraniczać i określać kontury tego pracowitego świata tam, pod niebem, gdzie wśród wszechwładnych słonecznych promieni, poruszających się ciężko niedźwiedziowatych kształtów, rusztowań, lin i nieomal pionowo ustawionych drabin było też o wiele jaśniej. W rogu u szczytu widniało coś w rodzaju szałasu uwieszonego jak jaskółcze gniazdo. Spostrzegł, że majster wynurzył się właśnie stamtąd i poszedł gdzieś ze swoim pomiarowym przyrządem. "Nigdy nie przypuszczałem, że to będzie miało dla mnie tak wielkie znaczenie - myślał. - Próbowałem rysować parę prostych linii na niebie. A teraz mam podtrzymywać moją wolą cały świat tam w górze obym tylko zdołał! A gałązka pochodzi może z rusztowania, które nie musi być takie suche i zostanie przecież usunięte, jak skończy się budowa." Usłyszał dobrze znane stukanie i skrobanie. Spojrzał przed siebie. Pod filarem od strony południowo-zachodniej siedział niemowa z nową bryłą kamienia na kolanach. Jocelin wstał i podszedł do niego. Tamten szybko się podniósł i odłożył kamień. Stał uśmiechając się, kiwając głową i klaszcząc lekko w dłonie. Jocelin pobłogosławił go. - Zawdzięczam ci podobno życie, mój synu. Poczuł, że wraz z tymi słowami wzbiera w nim histeryczny śmiech, i udało mu się zmienić go w krótki chichot. Młodzieniec rozłożył ręce i wzruszył ramionami. - A tobie nic się nie stało? Młody zaśmiał się bezdźwięcznie i dotknął nosa, który był trochę spuchnięty i błyszczący. Wyciągnął potem, prawą rękę i zgiął ją uśmiechając się i przesuwając palcami po bicepsach. W nagłym porywie czułości Jocelin chwycił go w objęcia i uścisnął, przywierając do niego jak do filara lub drzewa. - Synu, mój synu!... Niemowa rozpromieniony pomrukiwał i gładził nieśmiało dziekana po plecach. - Wywdzięczę ci się za to, synu. Młody stał spokojnie w jego objęciach. "To mój syn,, a ona to moja córka" - myślał Jocelin. Lecz rude włosy opadły i zasłoniły mu oczy, więc zamknął je i jęknął Spostrzegł w tej chwili, jak bardzo jest zmęczony i jak, ciągnie go łóżko. Tej nocy zjawił się znowu anioł. A potem szatan dręczył go czas jakiś. Nabierając z każdym dniem sił patrzył, jak przedłuża się lato, jakby chciało wynagrodzić wiosenne burze i deszcze. Liście pożółkły jednak w końcu i zaścielały ziemię szeleszczącą cienką warstwą. Szorstka trawa wokół katedry łamała mu się pod nogami, brunatna i krucha,, jak liście pozostałe w miotle po zamiataniu. A gargulce, skazane na jakąś bezmiernie skomplikowaną karę, rozdziawiały paszcze, jakby szukały wody w wysuszonym powietrzu. Nie było dla nich chwili wytchnienia; znajdowały się w piekle, nie mogły spodziewać się niczego. W tym suchym powietrzu płomień jego woli, gorejącej woli, stłumiony został do umiarkowanego żaru, który oświetlał i podtrzymywał jedynie nową budowlę. Tak więc młody niemowa rył dłutem, murarze wspinali się po drabinach, Rachela krążyła wokół Rogera; a daleko,. w głębi nawy, można było dojrzeć Goody Pangall ze spuszczoną głową i zakrytymi włosami, zajętą swoją robotą. Jeśli podchodziła bliżej, okrążała go szybko, odwracając oczy, przyspieszając kroku i schylając głowę jeszcze niżej, jakby był pechowym kątem, duchem lub grobem samobójcy. Ale Jocelin wiedział, że ona się tylko wstydzi, jak wstydzi się opuszczona przez męża kobieta. I ten jej wstyd ściskał mu serce. "Moja energia nie może się teraz koncentrować na pomocy innym. Jestem jak kwiat, który przekształca się w owoc. Trzeba dbać o kwiat, gdy płatki jego więdną, a owoc dojrzewa; troszczyć się o całą roślinę tracącą liście, w której wszystko obumiera prócz dojrzewającego owocu. Tak musi być. Cała moja wola skupia się na filarach i na tej wysokiej ścianie. Poświęciłem się temu". Niekiedy spotykał Rachelę krążącą po skrzyżowaniu naw, rozmawiającą z kimś, kto tamtędy właśnie przechodził, przystającą, by spojrzeć na swego niedźwiedzia wdrapującego się na wieżę. Gadatliwa kobieta na widok dziekana rzucała wszystko i podchodziła do niego. Aż pewnego dnia stwierdził, że można się nią nie przejmować. Ignorował ją kompletnie, odgradzając się od dźwięku jej głosu obok swego łokcia