Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Na znak, że poznaje Pellinore’a, machnęła nawet niemrawo ogonem, ale zaraz znów skupiła całą swoją uwagę na baszcie, gdzie siedzieli rycerze. Kamienie, którymi do czasu od czasu rzucali w nią Pradawni, chwytała zręcznie w locie i połykała – dokładnie w ten sam denerwujący sposób, który stosują kury, kiedy próbuje sieje skądś odpędzić. – Opuścić zwodzony most! – rozkazał Król. – Ja ją tutaj przypilnuję. A sio! A sio! Most zwodzony opuszczał się z wyraźnym wahaniem. Bestia natychmiast dała krok w jego stronę. Na jej pysku malował się wyraz nadziei. – Uwaga! – komenderował Król. – Wskakuj prędko do środka! Ja osłaniam tyły! Piggy wskoczyła na most jeszcze zanim dotknął ziemi. Król Pellinore – mniej zwinny czy też bardziej oszołomiony miłością – zderzył się z ukochaną w samej bramie. W tej samej chwili Bestia Dyżurna wpadła na nich od tylu i powaliła Króla na płask. – Uwaga! Uwaga! – podnieśli wrzask giermkowie, handlarki rybami, sokolnicy, kowale i brzechwiarze, a także wszyscy inni dobrzy ludzie zgromadzeni wewnątrz zamkowych murów. Córa królowej Flandrii rzuciła się na Bestię jak tygrysica stająca w obronie młodych. – Precz, bezwstydnico! – krzyknęła i dała Bestii szpicrutą po nosie. Stworzenie cofnęło się zaskoczone, łzy stanęły mu w oczach, a obsługujący most skrzętnie wykorzystali ten moment i krata bramy oddzieliła Bestię od uciekinierów. Wieczorem stało się jasne, że sytuacja znowu jest krytyczna. Glatisanta najwyraźniej postanowiła oblegać zamek dopóty, dopóki nie dostanie ukochanego. W tej sytuacji Pradawni, którzy przybyli na targ z jajami, odmówili wyjścia za bramę bez eskorty. Konwój złożony z trzech rycerzy z obnażonymi mieczami odprowadził ich do stóp wzgórza. Wiejską drogą wędrował obdarty Sylen – Święty Toirdealbhach, z obstawą czterech małych chłopców. Od Świętego zalatywało whisky. Był on tego dnia w wyjątkowo buńczucznym nastroju, czemu dał wyraz wymachując maczugą. – Koniec z bajkami! – darł się Święty. – Albo to nie mam się żenić z Matką Morlan i pojedynkować z Duncanem, i nigdy więcej nie być Świętym? – Gratulacje! – wrzasnęli chórem chłopcy, po raz setny. – Nam też ostatnio los sprzyja – powiedział Gareth. – Codziennie usługujemy przy kolacji. – Chwała Bogu! Naprawdę codziennie? – Naprawdę. I mama chodzi z nami na spacery. – No widzicie. Dla chcącego nic trudnego. Święty dojrzał konwój z daleka i wydał okrzyk bojowy wodza Irokezów. – Do broni! – Spokojnie, spokojnie – powstrzymali go rycerze. – Niech się Święty tak nie gorączkuje. Te miecze nie zostały dobyte do walki. – A do czego? – zaciekawił się Święty, po czym podszedł do Króla Pellinora, aby go ucałować i chuchnąć mu w nos. – Czy Święty istotnie się żeni? – zagadnął go Król. – Boja tak. Bardzo się Święty denerwuje? Zamiast odpowiedzi, świątobliwy mąż objął Króla za szyję i zaciągnął go do szałasu Matki Morlan. Niespecjalnie zachwyciło to Pellinore’a, który miał ochotę jak najszybciej wrócić do swojej Piggy, ale tradycji musiało się stać zadość i wieczór kawalerski był nieunikniony. Celtycka podejrzliwość ulotniła się nagle niby mgła – czy to pod wpływem miłości, czy whisky, czy z jeszcze innego powodu – i trzej waleczni południowcy zostali nareszcie powitani jak goście w samym sercu Północy. ROZDZIAŁ XII Bitwa pod Bedegraine, w pobliżu miejscowości Sorhaute w Puszczy Sherwoodzkiej, rozegrała się w Zielone Świątki. Była to bitwa pamiętna o tyle, te pod pewnymi względami stanowiła XII-wieczny odpowiednik współczesnej wojny totalnej. Jedenastu królów chciało pokonać swego suwerena po normańsku – czyli metodą „polowania na lisa”, którą stosowali w bitwach Henryk II i jego synowie, a której główne cele były dwa: rozrywka i łupy. Najmniej liczyła się w tej taktyce sama walka. Królowie i wywodzący się z ich szlachty rycerze, którzy z wyglądu przypominali czołgi, chętnie podjęli sportowe ryzyko. Król Loth mógł bez przesady stwierdzić, że dowodzona przez niego rebelia przeciwko Królowi jest jak polowanie na lisy, tyle że bez wyrzutów sumienia i bez większego ryzyka. Ale i ta strategia wymagała ludzi. Nawet jeśli rycerze sami nie mieli chęci wzajemnie się mordować, to przecież nic im nie przeszkadzało rżnąć łyków. Cała zabawa byłaby dla rycerzy niewiele warta, jeżeli po bitwie, o zachodzie słońca, nie mogliby zakosztować liczenia trupów na pobojowisku. Zgodnie z życzeniem zbuntowanych baronów była to więc bitwa podwójna; inaczej mówiąc, wojna w wojnie. Po zewnętrznej orbicie maszerowało sześćdziesiąt tysięcy chłopów i najemników. To kiepsko uzbrojone mięso bitewne Pradawnych ziało nienawiścią do liczącej dwadzieścia tysięcy ludzi saskiej piechoty Artura, a przyczyną nienawiści były, rzecz jasna, tragiczne dzieje Celtów. Między armiami panował autentyczny konflikt rasowy. Był to jednakże konflikt sterowany z góry, przez możnych panów, osobiście nie za bardzo spragnionych krwi nieprzyjaciela. W tej sytuacji armie odgrywały role psich sfor, których zmagania obserwowali myśliwi, traktujący wojnę jako emocjonujące igrzysko. Gdyby sfora Lotha się zbuntowała, Loth i jego sojusznicy bez wahania połączyliby swe siły z Arturem dla zdławienia ludowej rebelii. Szlachetni panowie z wewnętrznych orbit wojsk po obu stronach byli na ogół w znacznie lepszych stosunkach z sobą wzajemnie niż z własnymi armiami. Żołnierzy używali wszak tylko do celów statystycznych i widowiskowych. Za dobrą wojnę uważali taką, w której ręce, nogi i głowy fruwają w powietrzu, a szczęk oręża rozbrzmiewa echem po wodach i lasach. Rzecz jasna, że fruwające ręce, nogi i głowy miały pochodzić od prostaków, za to szczęk oręża – które na ogół nie sięgało zakutych w stal torsów i kończyn – od żelaznej szlachty. Taka opinia o godziwej wojnie panowała w środowisku dowódców armii Lotha