Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

— I uważasz, że ma to jakiś związek z Johnnym Favorite'em? — Sama nie wiem. To ty jesteś od myślenia. Ty powinieneś wiedzieć. Tak mi się wydawało. Może to jakoś pomoże. — Kto wie? Jeżeli masz mi coś jeszcze do powiedzenia, to teraz jest ku temu najlepsza okazja. Mów, słucham uważnie. Epiphany patrzyła na swoje splecione dłonie. — Nie mam już nic więcej do powiedzenia. — I podniosła się z fotela żwawo i zwinnie jak kotka. — Muszę już iść. Na pewno masz mnóstwo pracy. — Jestem w pracy — mruknąłem, wstając od biurka. Zdjęła swój płaszcz z wieszaka. — Trzymam cię za słowo, jeżeli chodzi o to, o czym mówiłeś wcześniej. No, wiesz, mam na myśli dyskrecję zawodową. — Wszystko, co powiedziałaś, zostaje wyłącznie między nami. — Mam nadzieję. — Uśmiechnęła się do mnie. Był to prawdziwy, szczery uśmiech, a nie taki, który pojawia się tylko wtedy, gdy na coś się liczy. — Nie wiem dlaczego, chyba nawet trochę wbrew sobie, ale jednak ci ufam. — Dzięki. — Obszedłem biurko, ale Epiphany sama otworzyła sobie drzwi. — Nie fatyguj się — powiedziała. — Trafię do wyjścia. — Masz mój numer? Skinęła głową. — Zadzwonię, gdybym dowiedziała się czegoś istotnego. — Nawet jeżeli nie, to też zadzwoń. Przytaknęła bezgłośnie i już jej nie było. Stałem przy biurku, w kompletnym bezruchu, dopóki nie usłyszałem trzasku zamykających się za nią drzwi. W trzech susach zgarnąłem swoją aktówkę, zdjąłem z wieszaka płaszcz i zamknąłem gabinet na klucz. Odczekałem z uchem przytkniętym do zewnętrznych drzwi, aż samoobsługowa winda otworzyła się i zamknęła, po czym wyszedłem z biura. Korytarz był pusty. Słychać było jedynie, jak Ira Kipnis mozolnie zlicza podatki, a Madame Olga usuwa z ciała niepożądane owłosienie. Popędziłem ku schodom pożarowym i zbiegłem po nich, przeskakując po trzy stopnie naraz. Rozdział dwudziesty piąty Przegoniłem windę o dobre piętnaście sekund i czekałem na klatce schodowej, uchylając delikatnie drzwi pożarowe. Epiphany minęła mnie i wyszła na ulicę. Byłem tuż za nią, kiedy skręciła w boczną ulicę i zeszła do metra. Wsiadła do lokalnego IRT, jadącego do północnej części miasta. Wskoczyłem do sąsiedniego wagonu, a kiedy skład ruszył, wyszedłem na zewnątrz i stanąłem na kołyszącej się metalowej platformie nad złączem, skąd mogłem obserwować ją przez szybę. Siedziała skromnie, ze złączonymi kolanami, wpatrując się w rząd reklam nad oknami. Wysiadła dwa przystanki dalej, przy Columbus Circle. Ruszyła na wschód, wzdłuż Central Park South, mijając Maine Memoriał, ozdobiony u szczytu rydwanem ciągnionym przez koniki morskie, który odlano z działa wydobytego z zatopionego okrętu wojennego. Na ulicach było mało ludzi, dlatego trzymałem się w odległości, skąd nie słyszałem tupotu jej szpilek na sześciokątnych, asfaltowych płytach chodnikowych otaczających park. Przy 7 skręciła w stronę śródmieścia. Widziałem, jak przechodząc obok Ath-letic Club i ozdobionych płaskorzeźbami Alvyn Court Apartments, zerka na numery. Na rogu 57 zatrzymała ją jakaś starsza kobieta, objuczona ciężką torbą z zakupami, więc przystanąłem przy wystawie sklepu z bielizną i zaczekałem, aż udzieliwszy jej żądanych informacji, ruszy dalej, nie zauważając, że jest śledzona. Prawie ją zgubiłem, kiedy na chwilę przed zmianą świateł przebiegła na drugą stronę dwukierunkowej ulicy. Ugrzęzłem w miejscu, ale tymczasem ona zwolniła kroku, sprawdzając numery po tej stronie ulicy, wzdłuż Carnegie Hali. Zanim jeszcze światło zmieniło się na zielone, ujrzałem, jak przystaje na drugim końcu ulicy i wchodzi do budynku. Znałem ten adres, 7 Ulica 881. Pod tym adresem mieszkała Margaret Krusemark. Znalazłszy się w holu, dostrzegłem, jak mosiężna strzałka nad windą po prawej zatrzymuje się na „jedenastce", podczas gdy jej posępna bliźniaczka zjeżdża w dół. Kiedy drzwi się otworzyły, z kabiny wyszedł kwartet smyczkowy, trzymający w dłoniach pudła na instrumenty. Oprócz mnie na górę wjeżdżał tylko doręczyciel od Gustede'a z kartonowym pudłem artykułów spożywczych na ramieniu. Chłopak wysiadł na czwartym. — Na ósme — zwróciłem się do operatora. 96 Wszedłem schodami pożarowymi na piętro, gdzie mieszkała Margaret Kru-semark, zostawiając za sobą odgłosy młodych adeptów tańca, uczących się stepowania. Z oddali wciąż dobiegało donośne jodłowanie, podczas gdy ja wolnym krokiem przemierzałem pusty korytarz, zmierzając ku drzwiom ozdobionym podobizną Skorpiona. Postawiłem aktówkę na wyświechtanej wykładzinie i otworzyłem. Sterta lipnych formularzy i dokumentów w pękatej teczce sprawiała, iż jej zawartość wyglądała nader oficjalnie, ale narzędzia pracy trzymałem przezornie w przegródce pod fałszywym dnem. Były powkładane w zaopatrzoną w stosowne wgłębienia poliuretanową wkładkę. Znajdował się wśród nich zestaw wymyślnych narzędzi, który zadowoliłby najwybredniejszego włamywacza: mikrofon kontaktowy, mini magnetofon, lornetka Lentza o dziesięciokrotnym powiększeniu, aparat Minox ze statywem do fotografowania dokumentów, komplet wytrychów, który kosztował mnie równo pięć paczek, niklowane stalowe kajdanki i 38 Special Smith and Wesson Centennial z obudową typu Airweight. Wyjąłem mikrofon i podłączyłem słuchawkę. To był wspaniały sprzęt. Przykładając mikrofon do drzwi, mogłem usłyszeć wszystko, co działo się w pokoju. Gdyby ktoś nadszedł, wystarczyło wrzucić go do kieszonki koszuli, słuchawka wyglądała bowiem jak aparacik, którego używają niedosłyszący. Nikt się jednak nie pojawił. W pustym korytarzu zawodzące echo sopranu zlewało się z odległymi dźwiękami fortepianu, na którym ktoś nieudolnie uczył się brzdąkać. Usłyszałem, jak w mieszkaniu Margaret Krusemark mówi: — Nie byłyśmy bliskimi przyjaciółkami, ale zawsze darzyłam twoją matkę ogromnym szacunkiem. — Odpowiedź Epiphany była nieco bełkotliwa i niezrozumiała. Znana mi już pani astrolog mówiła dalej: — Przed twoimi narodzinami często się spotykałyśmy. Była kobietą mocy. Epiphany zapytała: — Jak długo była pani zaręczona z Johnnym? — Dwa i pół roku. Z cytryną czy ze śmietanką, kochanie? Najwyraźniej znów nadeszła pora herbatki