Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

"A jeśli jest ich tylko dziewięciuset?" - "Zgoda na dziewięć dziesiątych". Las rozstąpił się, minęliśmy most i jechaliśmy drogą wiodącą przez pola kartofli. "Dziewiąta godzina - oznajmił Garbonos. - Gdzie pan zamierza przenocować?" - "W samochodzie. Do której tu czynne są sklepy?" - "Sklepy już zamknięte" - odpowiedział. "Może by u nas w hotelu - wtrącił Brodaty. - W moim pokoju jest wolne łóżko". - "Do hotelu nie podjedziemy" - mówił Garbonos zastanawiając się nad czymś. "Tak, chyba nie" - zgodził się Brodaty i nie wiadomo czemu parsknął śmieszkiem. "Samochód można by zostawić koło milicji" - ciągnął Garbonos. "Co za idiotyzm - przerwał Brodaty. - Ja plotę głupstwa, a ty powtarzasz za mną. Jak on się dostanie do hotelu?" - "Do diabła! Rzeczywiście, jeden dzień przerwy i człowiek zapomina o tych sztuczkach". - "A może go transgresować?" - "Także coś - mruknął Garbonos. - To nie kanapa. A ty nie jesteś Christobal Junta, ani ja..." - Nie kłopoczcie się, panowie - odezwałem się. - Przenocuję w samochodzie, nie pierwszy raz mi się to zdarza. Równocześnie poczułem straszną chęć przespania się w normalnej pościeli. Już cztery noce spałem w śpiworze. - Słuchaj! - wpadł na jakąś myśl Garbonos. - Hej - hej! Chatnakumóż! - Racja! - wykrzyknął Brodaty. - Jazda z nim na Łękomorze! - Ależ panowie - usiłowałem protestować - przenocuję w wozie. - Przenocuje pan w mieszkaniu - rzekł Garbonos - we względnie czystej pościeli. Musimy się jakoś zrewanżować... - Trudno przecież wsunąć panu półrublówkę - dodał Brodaty. Wjechaliśmy do miasta. Wzdłuż ulicy ciągnęły się solidne stare palisady, wielkie domy z olbrzymich sczerniałych belek o wąskich oknach i rzeźbionych framugach, z drewnianymi kogucikami na dachach. Było też między nimi parę brudnych murowanych budynków z żelaznymi bramami, których wygląd wydobył z mej pamięci dawno zapomniane słowo "hurtownia". Ulica była prosta, szeroka, nazywała się Prospekt Pokoju. Bliżej śródmieścia zaczęły się pojawiać jednopiętrowe domki z płyt z otwartymi ogródkami. - Następny zaułek na prawo - powiedział Garbonos. Włączyłem kierunkowskaz, przyhamowałem i skręciłem w prawo. Uliczka była zarośnięta trawą, ale przed jedną z furtek stał już przytulony do niej nowiutki zaporożec. Tabliczki z numerami domów znajdowały się na bramach, ale cyfry z trudem dawały się odczytać na zardzewiałej blasze. Zaułek nosił przepiękną nazwę: "Ul. Łękomorze". Był niezbyt szeroki, wciśnięty między masywne stare ogrodzenia, pamiętające chyba jeszcze owe czasy, gdy grasowali tu szwedzcy i norwescy piraci. - Stop - zawołał Garbonos. Przyhamowałem, a on znów stuknął nosem w lufę. - Teraz zrobimy tak - ciągnął pocierając nos. - Poczeka pan tutaj, a ja pójdę i raz dwa wszystko załatwię. - Doprawdy nie warto - spróbowałem po raz ostatni. - Ani słowa. Wołodia, trzymaj go na muszce. Wysiadł z samochodu i schyliwszy głowę wszedł w niską furtkę. Za niebotycznym szarym ogrodzeniem nie widać było domu. Masywna, jak w parowozowni brama zamknięta na ciężkie zardzewiałe antaby stanowiła zupełny fenomen. Ze zdumieniem czytałem wywieszki. Było ich trzy. Na lewym skrzydle błyszczała lustrzana ciemnoniebieska tabliczka ze srebrnymi literami: INBADCZAM Chatka na Kurzych Nóżkach Zabytek architektury sołowieckiej U góry na prawym skrzydle widniała zardzewiała blaszana wywieszka: "Ul. Łękomorze nr 13, N. K. Horynycz", niżej zaś kawałek dykty z niedbałym odręcznym napisem: KOT NIE PRACUJE Administracja - Jaki KOT? - zapytałem. - Komitet Obrony Terytorialnej? Brodaty zachichotał. - Niech pan się nie denerwuje - odpowiedział. - Trochę tu u nas zabawnie, ale wszystko będzie w najlepszym porządku. Wysiadłem z samochodu i zacząłem przecierać przednią szybę. Wtem usłyszałem nad głową jakiś szelest. Podniosłem oczy. Na szczycie bramy sadowił się wygodnie olbrzymi - nigdy takiego nie widziałem - bury, pręgowany kot. Umościwszy się, zwrócił na mnie żółte ślepia z wyrazem sytej obojętności. "Kici-kici" - zawołałem machinalnie. Kot uprzejmie, lecz chłodno rozdziawił zębatą paszczę, wydał ochrypłe gardłowe miauknięcie, po czym odwrócił się i patrzył w głąb podwórza. Za płotem rozległ się głos Garbonosa: - Bazyli, wybacz, przyjacielu, że cię fatyguję. Zgrzytnęła antaba. Kot podniósł się i bezszelestnie dał susa w dół. Brama zakołysała się ciężko, przy akompaniamencie okropnych zgrzytów i trzeszczenia lewe skrzydło otworzyło się powoli. Wyjrzała czerwona z natężenia twarz Garbonosa. - Dobroczyńco! - zawołał. - Proszę, niech pan wjeżdża! Wsiadłem z powrotem do samochodu i wolniutko wjechałem na obszerne podwórze. W głębi stał dom zbudowany z grubych bierwion, przed domem pysznił się rozłożysty dąb o niesłychanie grubym pniu, z szeroką, gęstą koroną, zasłaniającą cały dach. Od bramy, okrążając dąb, prowadziła ku domowi ścieżka wyłożona kamiennymi płytami. Na prawo był ogród warzywny, na lewo, pośrodku polanki, studnia z kołowrotem, czarna i omszała ze starości. Ustawiłem samochód z boku, zgasiłem motor i wysiadłem. Brodaty Wołodia też wysiadł, oparł strzelbę o drzwiczki i zaczął rychtować plecak. - No i jest pan w domu - oznajmił. Garbonos zamykał trzeszczącą, zgrzytającą bramę, a ja rozglądałem się z pewnym zakłopotaniem, nie wiedząc, co z sobą począć. - A otóż i gospodyni! - wykrzyknął Brodaty. - Jak szacowne zdrowie, babciu Naino Kijewno? Gospodyni liczyła sobie chyba ponad setkę lat. Szła ku nam powoli, wspierając się na sękatym kiju i powłócząc nogami w walonkach. Twarz jej miała kolor ciemnobrunatny. Z gęstej sieci zmarszczek wystawał długi nos, zakrzywiony i ostry niby jatagan, oczy były blade i zmatowiałe, jakby zasnute bielmem. - Jak się masz, wnuczku, jak się masz - wymówiła nadspodziewanie dźwięcznym basem. - A to pewnie ten nowy programista? Witam dobrodzieja, prosimy bardzo! Skłoniłem się w milczeniu czując, że tak będzie najwłaściwiej. Babka była ubrana w czarną wełnianą suknię i watowany serdak. Głowę jej otulała czarna chustka zawiązana pod brodą, na wierzchu zaś pstrzyła się wesolutka kapronowa apaszka z kolorowymi wizerunkami Atomium oraz różnojęzycznymi napisami: "Wystawa światowa w Brukseli". Na brodzie i pod nosem starej sterczała rzadka siwa szczecina. - A więc, Naino Kijewno - Garbonos podszedł do niej, wycierając ręce z rdzy - trzeba naszego nowego pracownika ulokować na dwie noce. Pozwoli pani, że go przedstawię... hm... hm... - Nie potrzeba - odparła starucha, przyglądając mi się badawczo