Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Trifone rozpaczliwie szarpnął siekierą, lecz ostrze trzymało mocno, zaklinowane między kośćmi. A Graziano stał i patrzył. - Graziano - rozległo się tuż za nim. Tak cicho, że prawie jej nie usłyszał. Że prawie się do niej nie odwrócił. Jednak była tylko jedna osoba, która potrafiła wypowiadać jego imię w ten sposób - jak modlitwę, jak sumę wszystkich pragnień i wszystkich smutków. Jego matka. Dziwne, ale dopiero w tej chwili dostrzegł, jak bardzo zmalała i wyblakła przez ostatnie lata. Tylko oczy w pomarszczonej, zapadłej twarzy wciąż były barwy orzechów. Rozchyliła usta, lecz zanim wypowiedziała to słowo, wyczytał je z ruchu jej warg. - Życzenie? Nie zdążył odpowiedzieć. Ostrze miecza napatnika rozbłysło nad głową matki i zatoczyło krótki, oszczędny łuk - elegancja tego ruchu uderzyła Graziano prosto w serce. Kropelki krwi opadły na jego koszulę z niebielonego płótna jak garść malin i bańka ciszy pękła wreszcie w jego uszach, zastąpiona przez coś, czego nie rozumiał. Później jego ludzie nazwali to tętnem smoka, szaleńczą smoczą furią, która ogarniała go podczas bitwy. Tym razem jednak było zbyt późno. Zbyt późno, aby ocalić którekolwiek z bliskich, ponieważ Trifone powoli osunął się i przykląkł na jedno kolano, ze zdumieniem spoglądając na syna. I to była ostatnia rzecz, którą Graziano zapamiętał z tamtej walki. Kiedy skończył, w ręku wciąż miał prosty żołnierski miecz, podniesiony spod płotu. I kiedy szedł przez wioskę, w której ani jeden z najemników nie pozostał żywy, wieśniacy pospiesznie kryli się na swoich podwórzach i zatrzaskiwali drewniane okiennice. Nie widział ich. Nie widział też ścieżki, która tego ranka doprowadziła do wzgórka na rozstajnych drogach z łatwością, która była zdradą. Teraz jednak nie potrzebował już ścieżki, bowiem życzenie prowadziło go na przełaj, poprzez pole pokryte ostrym ścierniskiem i kolczaste zarośla miedz. Aż do trzech kręgów, które strzegły serca smoka. Pojedynczym zamachem ściął piołun i wysokie słupy dziewanny, a potem zagłębił ostrze w ziemi. Wydało mu się, że malinowe chaszcze zaszumiały groźnie, a pagórek zadrżał niczym ranne zwierzę i spróbował wysunąć się spod jego kolan, ale smok był martwy i nie mógł go powstrzymać. Nawet wtedy, gdy żelazne ostrze złamało się w dłoniach Graziano na ostrym kamieniu. Opadł na kolana nad smoczą mogiłą, tnąc ziemię poszczerbionym brzeszczotem i drąc ją pazurami, aż wreszcie zobaczył kości. Pod pagórkiem nie było smoka. Nawet najmniejszej łuski mieniącej się złotem. Nie mogła być od niego wiele starsza. Drobna dziewczyna, której twarz stała się nagą czaszką, z dłońmi ciasno splecionymi na piersi i zaciśniętymi wokół rękojeści miecza. Leżała na boku, skulona, z podciągniętymi nogami jak uśpione dziecko. Przez chwilę wydało się Graziano, że słońce wydobywa z brunatnej darni złote pasma jej włosów. Ale to jedynie złudzenie. Nie było złotych włosów, tylko wężowy splot kręgów, który otaczał ją niczym poszczerbiony, zębaty owal. I pojedynczy czerwony kamień, który połyskiwał w rękojeści miecza, a rękojeść miała kształt smoczej głowy. - Nawet teraz nie rozumiesz - powiedziała Mirtilla. Zaklinaczka stała nad dołem z naręczem chrustu na plecach, wsparta na grubym kiju. Graziano poderwał się, a smoczy miecz jakimś sposobem znalazł się w jego dłoni, lekki i idealnie wyważony. - Możesz mnie zabić - śpiewnie powiedziała zaklinaczka. - Och, wiem, że możesz. Możesz wiele rzeczy, dziecko smoka, ale słowa zostały wypowiedziane i nie zdołasz powstrzymać swojego życzenia. I nie rozumiesz. Nawet teraz. - Ale ty mi powiesz - odezwał się chrapliwie i poruszył mieczem tak, aby słońce zapaliło czerwone iskry w głębi klejnotu. - Powiem, czy zmilczę - wzruszyła ramionami Mirtilla. - Jakież to teraz ma znaczenie? Wypowiedziałeś życzenie, dziecko Arianny, która uczyniła tak samo piętnaście lat temu, sprowadzając na nas czerwoną śmierć i rozpacz. Zawsze tak robimy. Na koniec ulegamy smokowi. I tracimy