Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Ubranie, jak oczy, szare… I szyja tak cienka, ¿e a¿ strach dotkn¹æ — bo a nu¿ j¹ z³amiesz. Cieñ, po prostu cieñ, szary nocny motyl na dnie bia³ej porcelanowej fili¿anki, ¿ywa, a nawet, zdaje siê, ciep³a, nieulêk³a… Gaj opar³ siê ³okciami o kierownicê: — No, a potem zgwa³ci³o j¹ w ciemnym zau³ku dwóch ch³opaków pracuj¹cych przy wyrêbie lasu. S¹siedzi siê dowiedzieli, okrzyczeli dziwk¹. Te ch³opaki — ona nawet ich twarzy nie zapamiêta³a. To najemni robole, dziœ tutaj, a jutro ju¿ œladu po nich nie ma. Uœmiechn¹³ siê krzywo. Ci albo inni — zd¹¿yli go pobiæ; pamiêta³ rozpaczliw¹ ¿¹dzê krwi, kiedy wpad³szy do wiejskiej knajpki, z³apa³ za klapy pierwszego z brzegu draba — wszak to on, on! — i waln¹³ mord¹ o stó³, a co by³o potem? Nie czu³ bólu, choæ piêœci mia³ starte do ¿ywego miêsa, a z niego wci¹¿ tryska³a nienawiœæ i ¿¹dza odwetu, dopóki w koñcu œwiat nie skurczy³ siê do rozmiarów d³oni i nie zgas³… — Mówi¹c krótko, nauczyciel z córk¹ wyjechali. Dlatego, ¿e… no, ona nawet na ulicê wyjœæ nie mog³a. Wyjechali, mia³em adres… najpierw pisali, potem… no, zawierucha by³a. Zgubili siê… Gaj pochyli³ g³owê. Westchn¹³: — I wtedy matka… spotka³a swoj¹ wielk¹ mi³oœæ. Ja, szczêœcie, by³em ju¿ du¿y. Wszystko rozumia³em… nigdy nie oœmieli³bym siê… nigdy w ¿yciu… no… os¹dzaæ. Zamilk³. Diabelstwo zakoñczy³o siê tak nagle, jak zaczê³o — teraz by³ pusty. Puste naczynie, dŸwiêczne, spokojne i nawet dno ju¿ zd¹¿y³o podeschn¹æ. A przecie¿ wszystko to nie by³o przeznaczone dla cudzych uszu — to nawet dla w³asnych czczych wspomnieñ nie by³o przeznaczone! Urywki i skrawki — tak, czasami siê przypomn¹, nic siê na to nie poradzi, ale ¿eby tak konsekwentnie, jakby na papierze, ni to spowiedŸ, ni to pamiêtniki, niech to diabli… Zacisn¹³ zêby, powstrzymuj¹c rozdra¿nienie: — No dobrze. Zabawi³em pana, co? A to wszystko k³amstwa, tak naprawdê to jestem nieœlubnym synem ksiêcia, porzuconym w pieluchach z herbem… pod œcian¹ klasztoru. A przecie¿ i w pieluchy z herbem tak¿e siê siusia i… sra, krótko mówi¹c. I herb od tego cierpi. A mój najjaœniejszy ojciec… Zaci¹³ siê. Rozmówca milcza³; Gaj posiedzia³, opieraj¹c siê ³okciami o kierownicê, potem zupe³nie spokojnie powiedzia³: — Mój najjaœniejszy ojciec mia³ wyk³ad na uniwersytecie. W zesz³ym roku. „Drogi ratunku”. I tak go zobaczy³em… Dobrze, ¿e zapamiêta³em, jak siê nazywa. Nawet, g³upi, podejœæ chcia³em. Potem, chwa³a Bogu, zm¹drza³em i rozmyœli³em siê. I nawet nie upi³em siê z tego powodu… dla zasady. Zachichota³. Kiedy cz³owiek siê œmieje — nie wygl¹da ¿a³oœnie; w ka¿dym b¹dŸ razie jeœli œmieje siê zdrowo, naturalnie i szczerze. A tej szczeroœci Gajowi zabrak³o, œmiech utkwi³ mu w gardle, dlatego, ¿e sobie przypomnia³. W³aœnie tego dnia, kiedy nie upi³ siê dla zasady — Gajowi po raz pierwszy przyœni³ siê ten znamienny sen. Œni³o mu siê miejsce, w którym nigdy nie by³ — ni to miasto, ni osada z pokracznie w¹skimi i krzywymi uliczkami, a nad nimi szarymi brzuchami wisia³y œlepe domy bez okien. Niebo nad miastem by³o nienaturalnie ¿ó³te; pod tym ¿ó³tym niebem wlók³ Gaja pozbawiony twarzy t³um, wlók³ z niskim, g³uchym rykiem, a on dobrze wiedzia³, gdzie go taszcz¹, ale nie móg³ wyrwaæ siê z chwytnych, wielopalczastych r¹k — nie to jednak by³o najstraszniejsze. Straszniejsze by³y chwile, w których w t³umie zacz¹³ rozró¿niaæ twarze; wykrzykiwa³a przekleñstwa matka, potrz¹sa³ ciê¿k¹ pa³k¹ nauczyciel Kim, szczerzyli zêby przyjaciele ze szko³y, miga³a wykrzywiona nienawiœci¹ twarz starej Tiny — i Olga, jego Olga. Gaj próbowa³ pochwyciæ jej spojrzenie, lecz ³zy przeszkadza³y mu w patrzeniu, próbowa³ tylko nie zwaliæ siê t³umowi pod nogi. A t³um wlók³ go, wnosi³ na plac, poœrodku którego stercza³ kamienny palec; Gaj czu³, jak wbijaj¹ siê w cia³o ¿elazne linki, nie móg³ siê ruszyæ, przywi¹zany do s³upa, zasypywano go wi¹zkami chrustu powy¿ej oczu i wtedy budzi³ siê z krzykiem, od którego s¹siedzi z pokoju zrywali siê z pos³añ. Sen powtarza³ siê. Przychodzi³ czêœciej lub rzadziej, obrasta³ nowymi szczegó³ami, odchodzi³ w zapomnienie, powraca³ znowu na przekór nadziei i nie pomaga³y ni zio³a, ni zaklêcia, ni rozpaczliwe wysi³ki woli. Jego palce zacisnê³y siê kurczowo na kierownicy. — Przypomnia³eœ sobie? — spyta³ cicho jego towarzysz. Gaj spojrza³ nañ przelotnie — i odwróci³ siê