Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Pamiętał swój strach i swoje nad nim zwycięstwo. Spośród sitowia i drzew przemówił do niego głos. To był "genius loci", duch miejsca, opiekun jego i ziemi, taki jak "lares" i "penates", którym dziadek i ojciec składali obfite dary. Głos był głęboki, senny, przypominający brzęczenie pszczół nad ulem w upalny, letni dzień: mieszanina miodu, siły i odrobiny lęku. To był głos kobiety - nie matki, siostry czy piastunki; głos, którego Quintus nigdy wcześniej nie słyszał, a który sprawiał, że pragnął być wyższy, silniejszy i mądrzejszy. Oczywiście, trochę obawiał się tych niejasnych, magicznych przeczuć. Był Rzymianinem, który niezbyt ufał bogom. Ale nie bał się t e g o głosu - on był częścią jego duszy. Dziwaczna myśl - gdyby spytano go o to przedtem, zanim go usłyszał, przysiągłby na wszystkich twardogłowych rzymskich bogów, że nie dba o takie rzeczy. Dzień po dniu, niczym kosztowny, grecki nauczyciel, którego rodzina nigdy by nie zaaprobowała, nawet gdyby było ich na to stać, "genius loci" uczył go o krajach, o mężczyznach i kobietach - tych żywych i tych umarłych, przelewających dla niego krew i kochających go. Pewnego dnia wyciągnął swój własny sztylet i zaciął się w palec, pozwalając, by również jego krew wsiąkła w tę glebę. I wtedy ujrzał postać, odbijającą się w wodzie - ciemnowłosą, o ciemnomiodowej skórze, migoczącą na skraju pola widzenia tak, iż nie był pewny, co tak naprawdę zobaczył. Uniósł się na fali miłości i zrozumienia. Przypominało to sny, które zaczęły go nawiedzać, gdy zbliżył się do wieku młodzieńczego. Nieważne: ziemia była jego, a on ziemi; niezależnie od tego, czy ją jeszcze kiedykolwiek zobaczy. Teraz wyglądało na to, że nie. Trudno. Nawet jeśli pozostawi swoje kości w Syrii, jakaś jego cząstka będzie żyła wiecznie w trawach pod Rzymem. - Będzie z niego gospodarz - powiedział z aprobatą dziadek, podczas kolacji równie skromnej, co posiłki ich dzierżawców. Groch. Trochę sałaty. Ser. Bardzo mało mięsa. Ojciec wyglądał na zadowolonego. Matka, jak przystało na dobrą żonę, siedziała przeglądając wełnę. Quintus wsunął rękę pod tunikę, by dotknąć brązowej statuetki. Miał wrażenie, jakby rozgrzała się od pochwały. Pomyślał wówczas, że jego życie właśnie się rozpoczyna. Tego wieczoru po raz pierwszy usłyszał imię: "Sulla". W nadchodzących dniach miał słyszeć je tak często, że znienawidził jego brzmienie. Zazwyczaj towarzyszyło mu imię: "Marius", wymawiane przez ojca z czcią, prawie równą tej z jaką zwracał się do dziadka. W dniach, które nadeszły, "bulla" Quintusa spoczęła na domowym ołtarzu. Miał piętnaście lat i "toga virilis" stała się jego odzieniem. Razem z dziadkiem obserwował wymarsz ojca. Starzec stał z godnością jastrzębia, lecz wyglądał równie staro, jak grobowce przy Via Appia, które mijali po drodze do Miasta Siedmiu Wzgórz. Nawet brązowa figurynka, zastygła w swym starożytnym tańcu, nie była bardziej wyblakła. Dopiero sześć miesięcy później przekonał się, o ile jeszcze starzej może wyglądać jego dziadek. Zgrzebna tunika człowieka, który zapukał do ich drzwi, okrywała ciało pokryte bliznami po nie leczonych ranach. "Nie był to ktoś, kogo chciałby gościć człowiek honoru" - pomyślał Quintus, póki nie zobaczył staranności, z którą nieznajomy przekraczał próg uważając, żeby się nie potknąć i nie przynieść nieszczęścia odwiedzanemu domowi. Jednakże nawet gdyby to uczynił, nie sprowadziłby do ich domu większej tragedii. Przybył z wieścią o śmierci ojca Quintusa. - Czy to była dobra śmierć? - spytał dziadek. Gość przytaknął. - Nadal więc mam syna - rzekł starzec. Quintus zacisnął dłoń na figurce. Ta zatrzymała się w tańcu, a jedna z pochodni z brązu oparzyła go w rękę, jakby naprawdę płonęła. Matka, usłyszawszy wiadomość, tak mocno ścisnęła wrzeciono, że krew kapnęła na wełnę. Otworzyła usta do krzyku, lecz wzniesiona ręka starca nakazała milczenie. - Pozostaw zawodzenie wynajętym płaczkom - nakazał. Był "pater familias". Słuchano go. Nikt nigdy nie powrócił na farmę nad Tybrem. Nikt nigdy nie powróci spod Carrhae. Jego ojciec spoczywał bogowie tylko wiedzą gdzie, zamiast leżeć w przydrożnym grobie z wyrzeźbionym rzymskim Orłem. Mówiono, że zginął w powstaniu i byłoby lepiej skrócić ceremonie pogrzebowe, a nawet zupełnie z nich zrezygnować. Dziadek stał przy grobowcu w swej todze, ciemnej na znak żałoby, z odkrytą twarzą, choć miał jak każdy na pogrzebie jedynego syna prawo do jej osłonięcia. Quintus, z konieczności, również tak postąpił