Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

- Pokręcił głową. - Powinieneś się zapoznać z materiałami, które dostaję, kiedy tylko jakiś zagraniczny dygnitarz przybywa do nas z wizytą. Czegóż tam nie ma na temat ich upodobań i zwyczajów. Winston zachichotał. - Myślisz, że naprawdę chciałbym to wiedzieć? Ryan skrzywił się. - Raczej nie. Czasami wolałbym nie dostawać tych materiałów. Przyjmujesz ich tutaj, w tym gabinecie, są czarujący, rzeczowi, a przecież przez cały czas patrzysz na nich podejrzliwie, szukając rogów i kopyt. - Mogło to być denerwujące, ale dominowało przekonanie, że - podobnie jak w pokerze z wielkimi stawkami - im więcej się wiedziało o facecie po drugiej stronie stolika, tym lepiej, nawet jeśli czasem człowiek miał się chęć porzygać podczas ceremonii powitalnej na Południowym Trawniku Białego Domu. Cóż, taki już los prezydenta, pomyślał Ryan. A ludzie walczyli jak lwy, żeby wprowadzić się do Białego Domu. I znów będą walczyć, kiedy odejdę, pomyślał prezydent. I co z tego, Jack? Czy twoim obowiązkiem jest chronić kraj przed takimi szczurami, które pałają żądzą przebywania tam, gdzie przechowywany jest naprawdę dobry ser? Ryan znów pokręcił głową. Tyle wątpliwości. Nie, nie trapiły go bez przerwy, ale systematycznie robiły się coraz większe. Jakie to dziwne - pamiętał i rozumiał każdy najmniejszy krok, który prowadził go do tego urzędu, a przecież po kilka razy na godzinę zadawał sobie pytanie, jak to się, do cholery, stało, że się tutaj znalazł... i jak, do cholery, zdoła się stąd wydostać. Cóż, nie miał nic na swoje usprawiedliwienie. Wystartował przecież w wyborach prezydenckich, jeśli można to było nazwać wyborami - nawiasem mówiąc, Arnie van Damm uważał, że nie - a było można, ponieważ spełnił wymogi konstytucyjne. W tej kwestii zgodni byli prawie wszyscy teoretycy prawa w tym kraju, a w wielkich sieciach telewizyjnych dyskutowano na ten temat do znudzenia. Jack pomyślał, że nieczęsto oglądał wtedy telewizję. Ale tak naprawdę wszystko sprowadzało się do jednego: ci, z którymi miał do czynienia jako prezydent, bardzo często byli ludźmi, których nigdy nie zaprosiłby do domu, i nie miało to nic wspólnego z brakiem dobrych manier, czy uroku osobistego; przeciwnie, tego ostatniego zwykle roztaczali aż nadto. Arnie już na wstępie powiedział mu, że aby zostać politykiem, trzeba przede wszystkim posiąść umiejętność okazywania uprzejmości ludziom, którymi się pogardzało, a potem robienia z nimi interesów, jakby byli najbliższymi przyjaciółmi. - No więc, co wiemy o Chińczykach? - spytał Winston. - Mam na myśli tych współczesnych. - Niewiele. Pracujemy nad tym. CIA ma jeszcze wiele do zrobienia, ale coś już mamy. Cały czas dostajemy materiały z nasłuchu. Ich sieć telefoniczna nie przedstawia dla nas większych trudności, a telefonów komórkowych używają o wiele za często, nie szyfrując tej formy łączności. Wiesz, George, niektórzy z nich odznaczają się godną uwagi witalnością, ale nie dotarło do nas nic szczególnie skandalicznego. Całkiem sporo z nich ma sekretarki, bardzo blisko związane ze swymi szefami. Sekretarz skarbu zachichotał. - No, to akurat zdarza się niemal wszędzie, nie tylko w Pekinie. - Nawet na Wall Street? - spytał Jack, teatralnie unosząc brwi. - Nie mogę tego powiedzieć z całą pewnością, sir, ale czasem dochodzą do mnie takie plotki. - Winston uśmiechnął się na tę dygresję. Zdarzyło się i tutaj, w tym gabinecie, pomyślał Jack. Oczywiście dywan już dawno wymieniono, i wszystkie meble, z wyjątkiem prezydenckiego biurka. Jednym z problemów, związanych ze sprawowaniem tego urzędu, był bagaż, pozostawiony przez poprzedników. Mówiono, że opinia publiczna ma krótką pamięć, ale przecież nie było to prawdą. Nie dla kogoś, kto słyszał szepty, po których następowały chichoty, znaczące spojrzenia, a czasem gesty, sprawiające, że ten, za którego plecami chichotano, czuł się zbrukany. I cóż można było na to poradzić? Pozostawało tylko dalej robić swoje najlepiej, jak się potrafiło, a i wtedy można było co najwyżej mieć nadzieję, że ludzie pomyślą sobie, że jest się na tyle sprytnym, żeby nie dać się przyłapać. "Przecież oni wszyscy to robią, prawda?". Jednym z problemów, związanych z życiem w wolnym kraju było to, że każdy poza tym pałacem-więzieniem mógł myśleć i mówić, co mu się podobało. A w odróżnieniu od zwykłych obywateli, Ryan nie miał nawet prawa zdzielić w łeb jakiegoś przygłupa, który powiedział coś na temat jego charakteru, ale nie potrafił tego udowodnić