Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

- Korybut dopuścił się przesady. Na Odrach stoi na dziś nie więcej niż pięciuset Polaków. Wątpię też, by choć jeden pociągnął za Korybutem, gdyby ów faktycznie obraził się i odszedł. Ten Żmudzin ma wygórowane mniemanie o sobie. Zawsze miał, to nie tajemnica. Zastanów się, Reynevan, czy warto wchodzić z nim w konszachty. Mało masz kłopotów? - Znowu dajesz się wykorzystywać - pokiwał głową Samson. - Czy ty nigdy nie zmądrzejesz? Reynevan odetchnął głęboko. I powiedział o książęcej łasce, o wdzięczności, o korzyściach, jakie z tego mogą płynąć. Powiedział o zjeździe w Łucku i o tym, że Łuck zbliży króla Jagiełłę do husytów, przez co karta Korybuta ma duże szanse stać się kartą atutową. Mówił o tym, że dobre układy z Korybutem mogę być ratunkiem dla Jutty. Szarlej i Samson nie dali się przekonać. Znać to było z ich min. - Zdziwi cię może to pytanie, książę, ale... Czy nie przydarzył ci się ostatnio jakiś wypadek? Rana, zranienie żelazem? - Ostatnio? Nie. Z dawniejszych lat, ha, zostało na skórze parę znaków. Ale od dłuższego czasu nic, nawet draśnięcia. Bóg strzeże. A dlaczego pytasz? - Ot, tak sobie. - Tak sobie, dobre sobie. Skończ z głupstwami, Reynevan, i skup się. Chcę ci opowiedzieć o wieszczku Budrysie. Wieszczek Budrys, opowiedział Korybut, naprawdę nosił miano Angus Deirg Feidlech, a pochodził z Irlandii. Na Litwę przybył jako bard w orszaku rycerza Anglika, jednego z licznych zamorskich gości, jacy ciągnęli na wschód, by pod sztandarami Zakonu Teutońskiego krzewić wiarę Chrystusową wśród litewskich pogan. Na przekór obietnicom malborskich kapelanów, gwarantującym krzewicielom stuprocentową boską protekcję, już w pierwszym starciu z wojami Kiejstuta walnięty maczugą Anglik obryzgał własnym mózgiem głazy nad Niemnem, a wzięty w plen i powleczony do Trok Angus miał wraz z innymi krzyżackimi jeńcami spłonąć żywcem na ofiarnym stosie. Uratował go niespotykany, iście nieziemski, ogniście czerwony kolor włosów, który zafascynował kapłanów Perkuna. Rychło okazało się też, że przybysz zza mórz czci Białą Trójboginię, że oddaje cześć Milde, Kurko i Żwerine. Zowiąc boginie, co prawda, imionami Birgit, Badb i Morrigan, ale nie w imionach wszak sprawa, Bogini to Bogini. Podczas pobytu w Wilnie, w świętym gaju na Łukiszkach, Iryjczyk zdradził zdolności wieszcze i prorocze, zasymilował się więc ze środowiskiem kapłanów bez problemów. Pod przybranym imieniem Budrysa Ważgajtisa przybysz z Zielonej Wyspy wnet zasłynął jako zdolny wejdalotas, czyli wróżbita i wieszczek. - Budrys - opowiadał Korybut - trafnie przepowiedział mnóstwo wydarzeń, od wyniku bitwy na Kulikowym Polu poczynając, a na ożenku Jogajły z Jadwigą kończąc. Był z nim jednak problem. Wieszczył cholernie zawile i kurewsko niezrozumiale. Syn kultury Zachodu, Iryjczyk, wplatał w swe proroctwa liczne do tej kultury nawiązania, skryte aluzje, zakamuflowane metafory, używał łaciny lub innych języków obcych. Litwini tego nie lubili. Woleli mniej wyrafinowane metody wróżenia. Jeśli święty wąż wyściubiał na wołanie łeb z dziury, los sprzyjał, jeśli wąż wołanie olewał i łba wyściubiać ani myślał, rokowania były złe. Jagiełło i Witold, nieco bardziej zachodni od współplemieńców, traktowali Budrysa poważniej i słuchali jego wieszczb, w sprawach wagi państwowej jednak i oni preferowali węża. - A ja go zawsze ceniłem i podziwiałem - przyznał się Korybut. - Chciałem, by mi wróżył, postawił horoskop i przepowiedział przyszłość. Prosiłem go o to wiele razy, ale proklatyj did odmawiał. Karierowiczem, stary chrzan, mnie nazywał i coś o kowalstwie własnego losu pierdolił. Dopiero stryj Witold go przekonał, na krótko przed moim wyjazdem do Czech. Gwiaździarz miał rzucić żrebia i sporządzić horoskop dla nas wszystkich, dla Jogajły, Witolda i dla mnie. Ale nagle, ni z tego, ni z owego, umarł. Kopyrtnął na amen. - Ty, Bielawa, jesteś nigromanta i dywinator. Wywołaj go z zaświatów. Niechaj wejdalotas spełni jako duch to, czego nie zdążył spełnić za życia. Reynevan długo starał się wyperswadować księciu pomysł, ale bez skutku. Korybut nie chciał słuchać o wiążących się z nekromancją trudnościach, o grożących podczas dywinacji niebezpieczeństwach, o ryzykach, jakie niosło uehemens imaginatio, niezbędne dla udanej konjuracji wytężenie wyobraźni. Głuchy był na wspominki o królu Saulu i czarownicy z Endor. Machał ręką, wydymał wargi, wreszcie rzucił coś na stół. Coś miało rozmiar, kształt i kolor starego wysuszonego kasztana. - Ty mi tu kręcisz - wycedził. - A ja się też co nieco znam na czarach. Ducha wywołać nie jest wcale trudno, gdy się ma kawałek nieboszczyka. To, o, jest kawałek Budrysa Ważgajtisa. - Mieli go spalić na stosie, starego poganina, z pełnym ofiarnopogrzebowym ceremoniałem. Leżał na marach, paradnie odziany, przybrany jedliną, polnym kwieciem i listowiem. Zakradłem się nocą, ściągnąłem dziadowi łapeć i urżnąłem wielki palec od nogi. - Zbezcześciłeś zwłoki? Korybut parsknął. - Nie takie rzeczy bezcześciło się w naszej rodzinie. O północy zerwał się wicher, świszcząc i gwiżdżąc w szczelinach murów. W odległym skrzydle zamku, w starej zbrojowni, przeciąg pochylał płomyki świec z czarnego wosku, kręcił w spirale dym tlącego się na trójnogu kadzidła. Pachniało woskiem i aloesową sufumigacją. Reynevan przystępował do dzieła, uzbrojony w leszczynową różdżkę, amulet Python i wypożyczony od aptekarza podniszczony egzemplarz Enchiridionu. Wewnątrz nakreślonego na blacie stołu kredowego koła stało zwierciadło i leżał zmumifikowany wielki palec od nogi, niegdyś własność i nierozdzielna część zmarłego Budrysa Ważgajtisa