Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Przelatujące ptaki oglądały pudełka-na-ludzi, gdzie mieszkali mieszkańcy mieszkania nr 192 768, blok 203, i zastanawiały się: «Co też mogli przeskrobać, że zamknięto ich w tych klatkach-dla-ludzi?»".* Słowo nuda nie powtarza się w tej bajce o idealnej maszynie do mieszkania przypadkowo. Erich Fromm, autor Ucieczki od wolności, tak mówił o nudzie: „Nuda jest jedną z najstraszliwszych plag, jakie istnieją. Ból bywa mniejszą udręką niż nuda. Bierze się ona stąd, że człowiek staje się narzędziem, kółkiem w maszynie, że stanął wobec świata, nad którym nie ma już żadnej kontroli. Może kochać rzeczy, kochać swoją * Tłumaczy! Przemysław Trzeciak. 198 pracę i kochać ludzi. Jeśli jednak nie jest niczym więcej, jak tylko drobną częścią składową maszyny..." Nie trzeba mi mówić, jak banalnie łatwo jest krytykować i jak trudno urodzić alternatywę. Paolo i „Bucky" podjęli ten trud. Jeśli się mylą, jeśli to, co proponują, to nie jest to, co może zbawić chory świat i uszczęśliwić pasażerów owego pojazdu - to jak to coś ma wyglądać? Nie wiem. Każdy z coraz liczniejszego oddziału proroków, na czele którego kroczą Soleri i Fuller, proponuje inne rozwiązanie, poparte dogłębnymi analizami wielu dziedzin ludzkiego życia, i uważa je za jedynie słuszne. Już sam ten fakt świadczy, że być może poszukiwania jednego modelu są błędne i że zgodnie z prawami natury niezbędnym warunkiem będzie zachowanie elastycznej różnorodności. A więc nie wiem. Ale wiem, że według prawa Morgensterna wielkim kataklizmom zapobiega w pierwszym rzędzie ich przewidzenie i rozgłoszenie. Potem przychodzą wynalazki. Nie sposób dzisiaj przewidzieć jakie. Lecz trzeba w nie wierzyć. Trzeba wierzyć w Końską Siłę Pani Murphy. etap XV A teraz, przez Napoleonville, do Nowego Orleanu i St. Augustine, gdzie są najstarsze domy w USA. Ale najpierw do miasta Napoleona. Leje jak z cebra. Plaąuemine, White Castle. Coraz gorsza widoczność. Widzimy przed sobą jakieś szare, mgławicowe zarysy, wszystkie żywioły zlały się w jeden kolor, opony buksują w kałużach. Nic dziwnego, że między White Castle a Donaldsonville przeoczyliśmy drogowskaz i pobłądziliśmy wiejską drogą. Zorientowawszy się - zawracamy. Ale droga ma ledwo ponad dwa metry szerokości i manewr cofania kończy się ugrzęźnięciem w rowie. Po raz drugi tego dnia. Oto jak przypadki lubią wędrować parami. Co za dzień! Napisałem: w rowie. Ale to nie byl rów, tylko grzęzawisko. Tył wozu zanurzył się w nim. Zniknęły pod wodą tylne koła, a „rufa" zamieniła się w akwarium. Dosłownie. Za szybami mętna, zielonkawa ciecz, tylko patrzeć, jak wychyną z niej jakieś bagienne stwory i przyłożą swe ryjki do szklanych okien batyskafu. Przednie koła zatrzymały się nad powierzchnią moczaru, widać płytkiego przy szosie, tylny zderzak musiał oprzeć się o niewidoczne dno - inaczej zostalibyśmy wessani całkowicie. Zakładam kalosze i przeciskam się przez okno na zewnątrz. W kilkanaście minut później przejeżdża furgonetka. Macham ręką. Mężczyzna za kierownicą zatrzymuje wóz, ale nie ma łańcucha. Jest uprzejmy, jedzie na pobliską farmę i za kwadrans wraca z grubą parcianą taśmą przypominającą strażackiego węża. Sprzęgamy oba samochody i wreszcie jesteśmy uratowani, tylko Jerry dalej klnie, bo kiedy pchał wraz ze mną naszego „junka", do jego wysokich, skórzanych butów zawędrowały mrówki! Teraz wali do środka jakiś spray, aż cholewki dymią... Co za dzień! Płyniemy z powrotem i odnajdujemy właściwą drogę. Wreszcie Napoleonville. Maleńka mieścina, nasze pojawienie się na tym „odludziu" budzi niejaką sensację. Jakby na powitanie - przestało padać, a dokładniej przestało lać, mży. Jemy w przytulnej knajpce pyszny obiad i rozpoczynamy wędrówkę. Sklepik z kosmetykami! Przypominam sobie, że obiecałem Beacie przywieźć dobry ołówek, tylko zapomniałem do czego, do oczu, brwi, rzęs, powiek czy czegoś podobnego, bo kompletnie się na tym 200 nie znam, znam się wyłącznie na ładnych oczach. Szukam w portfelu kartki z „rozkazem"... Jest! Ma być „blackish-brown" lub „browinsh-black", w Warszawie podobno nie można dostać. Tutaj też nie (potem dostanę to w Chicago), sprzedawca miota się wraz z żoną po sklepie i magazynie, rozrywa jedno za drugim kolejne pudełka i szuka, szuka, coraz bardziej nerwowo. Ale akurat nie ma tego odcienia, jest tylko „dark brown", chyba za jasny. Ten mały człowieczek w okularach robi się purpurowy ze wstydu. Podaje mi trzy ołówki „dark brown" różnych firm, w przepięknych opakowaniach, i z przepraszającym us'miechem mówi cos', czego nie rozumiem, chociaż doskonale rozumiem słowa, zwłaszcza jedno: ,,free" (bez płacenia). - Jerry, czy on?... - Tak, to jest „gift" (podarunek) dla ciebie. - Przecież to kosztujcprawie dziesięć dolarów, nie mogę tego wziąć! - Jeśli nie weźmiesz, zrobisz mu wielką przykros'ć. Od niego klient nie może wyjs'ć niezadowolony. Wierz mi, mieszkam w tym kraju ponad rok i wiem, co mówię. Wziąłem i człowiek w okularach us'miechnął się. Wiedział, że jestem tu przejazdem i że zapewne nigdy nie wrócę. Ale zawiódł klienta, bo nie miał żądanego towaru, i tym samym naraził swój honor zawodowy na szwank. Przeprosił podarunkiem, mówiąc, że może jeden z tych ołówków okaże się przydatny dla „lady", a przyjęcie tego prezentu było dlań przynajmniej częs'ciowym rozgrzeszeniem. Co kraj to obyczaj. Dalej bezskutecznie szukamy s'ladów Napoleona. Wstępujemy do domu towarowego, który jest tak samo wymarły, jak całe miasteczko. Nasz widok i nasz język wywołują wrażenie wizyty kosmitów