Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Myślałem, że doprowadzi mnie do ludzi. Raz tylkol przybliżył się, przystanął, załypał oczyma, spojrzał na mnie tak uważnie, że jeszcze goręcej mi się zrobiło. Potem wciąż cwałował, krążył wokół mnie. Wciąż rżał przeciągle, wołał kogoś. 1 wtedy to — na zew oślaka czortowskiego — od zachodu słońca, od stepów słonych wstała burza nowa. Wicher miótł żółto-gniłą kurzawę. Wał żółtych liści toczył się ku mnie. A ileż głosów wyjących, ileż wichrów biesowych zawodziło w tej wichurze! Przykucnąłem do ziemi. Skądże tu lasy? Skąd liście? Usłyszałem groźne kłapanie setek czy tysięcy kłód, jakby gam Archijuda zębami kłapał. I w końcu duszącym, gorącym obłokiem smrodu na mnie wionęło. Zerwałem się całkiem już nie wiedząc co robić. Zacząłem uciekać w stronę wielkich chlapawek i dymów. Oślak wyprzedzał mnie, krzyżując drogę, wciąż okrążając mnie. Jak burza dopędziły mnie rzesze żółto-gniłych listoludów, Karłotwory jednookie, jeden jak drugi, jednakowusieńkie •— Syrojidy. Powalili mnie na gorącą ziemię, tam koło grzmiących chlapawek piekielnych. Przydławili śmierdzącymi, chropawymi ciałami. Założyli prędko na nogi ciężkie kłody. Czarno i pusto w głowie mi się stało. Huczały wszystkie gromy podziemne. Czułem, że umieram. Nie wiem i nigdy już nie dowiem się po jakim czasie się ocknąłem. Teraz powiadam: ocknąłem się. Bo pamiętam wszystko. Ale przecież w zatrutym tym świecie nigdy na dobre się nie ocknąłem. Leżałem tedy na mierzwie z drobniutkich trawek, w żói-tomrocznej kuczy. Zmiarkowałem od razu, że nie sam leżę, lecz pośród jakiejś chudoby. Tak, to były bezrogi tuczone. I znów zmąciło mi się w głowie. Potem lęk mi ściął wszelką myśl mrozem. Bo w chrukanie świń wplątywały się, tkały wyraźnie, głośne ludzkie słowa. „Chru — chru — chru — dob — rze — tu" — trwożliwie, cienko i żałośnie brzmiało. Trochę jak nudna pieśń, trochę jak marsz — a ze wszystkim jak świńskie chrukanie. Znów inny głos odpowiadał po świno-ludzku. Sennie, grubo a smutnie: „Chru — chru — chru — do — brze — tu". Tak co chwila odbijało się to z gęb tych ludotworów, skąd mi wiedzieć jakich. Przez chwilę nadsłuchiwały. Potem wstawało szeptanie. Krą-o. Rozkołysywało się, rosło, grało. Zawisało falą nad mą vą. Wiało mi do uszu, natrętnie wciskało się do ust. Szepfa-wciąż o mnie. Nie miałem gdzie uciec przed tym. oraz bardziej żółkniała ciemność. Mogłem już rozróżniać acie. Były to naprawdę postacie ludzkie, lecz w świń- 374 Barwinkowy wianek Syro/idy 375 skiej postawie. Leżały albo chodziły na czworakach. Słaniały się, przelewały z nogi na nogę. Opasłe niezgrabne, z trudem ale umyślnie przybierały ruchy i postawy świńskie. Jednak żadne oblicze nie było po świńsku zadowolone, ani nawet spokojne. Z przerażenia półotwarte usta zastygły. Wytrzeszczone oczy trwały nieruchomo. Czasem łyskały i toczyły się na wszystkie strony, jak dotąd nigdy nie widziałem u człowieka. Czasem niektóry z tych stworów najechał na drugiego. Wtedy długo stały wyszczerzając zęby. Warczały, wściekle łypały wypulonymi oczyma. Po długich groźbach powoli, leniwie a zawzięcie wyszarpywały sobie zębami kąski lic i uszu. Ale rąk nie podnosiły. Gdy zakrążył szept o mnie — powoli dźwigając się i kiwając, wszystkie stworzenia zaczęły się gromadzić wokół mnie — z jakich dwadzieścia cielsk. Były tam prawie same niby-ko-• biety, a tylko kilku niby-mężczyzn. Wszystko półnagie a wysmarowane. Kobiety z poodkrywanymi tyłami, ze zwisającymi zatłuszczonymi wymionami. Mężczyźni z odkrytymi członkami tłustymi jak u knurów. Czterdzieści nieruchomych oczu wlepiało się we mnie strasznie. Dwadzieścia gęb półotwartych sterczało nade mną. Z oczu tych nie świtała nawet ciekawość, tylko tępota durna. Tępa uciecha ich utkwiła we mnie jak kołek tępy a przegniły. Zażmurzyłem oczy, bo bardzo grzesznie mnie pchało coś, by powybijać to wszystko. Postarzałem się od razu tego dnia od kiedym się przebudził. Bo od kiedy wyszedłem z Ziemi Świętej w coraz to gorsze mnie rzucała dola. Jakbym ze skały w berdo spadał, bez udzierżku po schodach skalnych. A potem już po błotno--śliskich, stromych ułohach. Ale to, to już najgorsza męka! Lepiej mi było do końca życia nie widzieć ludzi, nie słyszeć głosu człowieczego. Hos-pody! Jakież to miłe i niewinne przecie — bezrogi prawdziwe". Nawet zapach ich miły. Zatęskniłem by zobaczyć trzodę świnek swawolnych na połonince wysokiej. Wtem zarżał oślak niedaleko. Wszystko wróciło na swoje barłogi. Potem ktoś odwalił płytę od kuczy. Żółtość wpłynęła ze dworu. Cisza zaległa kuczę.. Oślak wypędził wszystkich nas na paszę. I zewsząd przy-- chodziły podobne gromadki, nieco mniej utuczone, a pędzone przez oślaki. Były tam i takie żywotwory ludzkie, co do innej chudoby się upodobniły. Jak gdyby kozy, capy, jak qdyby owce, barany, Świnoludy jak widać byli w największym poszanowaniu. Inni ustępowali im z drogi. Gdy szedłem zwyczajnie po ludzku, ośiak doganiał mnie, rżał ze złością, skakał na mnie i uderzał kopytami. Chciał mnie zwalić, bym chodził na czworakach. Z dziesięć razy wstawałem tak i padałem, znów bity kopytami przez oślaka, aż doszliśmy do pastwiska. Nie miałem łęku, ale i siły wtedy nie miałem, by się z nim mocować. Zamieszałem się w trzodę, położyłem się na trawie. Trawa była drobniutka, ruda, zakędzierzawiona. Taka jaką zobaczyłem, gdy po raz pierwszy wyszedłem od chlapa wek na słony step. Stada pasły się spokojnie. Niby to — pasły się. A ciągle spoglądały na oślaka. Wciąż chrukały, mniej szeptaiy niż w kuczy. Oślak pilnował. Położył się na trawce. Mrużył oczy lecz wciąż zaglądał. Szpiegował przez szpary oczu. Potem jednak drzemał. Zasypiał powoli. Wtedy stada przestawały się paść. I wtedy szept wstawał z gromad. Rósł, falował nad pastwiskami jak tęgi wiatr. Słyszałem w nim różne westchnie-, nia, liczne wieści. Po jakimś czasie doleciał z daleka świst przeraźliwy. Potem hałasy i piski nieznośne, dziurawiące uszy, a potem głośne kłapanie. Przywiało zgniłą woń siarkową. Oślak zerwał się, rżąc zaczął okrążać trzodę. Podobnie inne oślaki. Jeszcze jeden ciężki, gęsty szept wionął porywem przez pole: Idą Mocarze — Karmiciele — oglądać trzody. Ustały szepty. Znów wyglądało, że pasie się trzoda chętnie, ąorliwie. A gdy zbliżyły się potwory gniłolistne, kłapiąc nogami obu-:ymi w ciężkie kamienne kłody, na ich powitanie jak na komendę ożywiła się trzoda w przerażeniu. Równo stąpały palące się rzesze, co jakiś czas równym odmierzonym głosem rhrufcały: .chru — chru — chru — do — brze — tu! Na czele najładniej utuczone, zgrabnie już uczworaczone i jakby nieco śmielsze — świnoludy. Za nimi już trochę po- edniejsze sztuki. A chudzięta i niedokarmki, marnie się bawiące, albo takie, co nie umiały się ruszać czworonożnie, dzieś daleko na samym koniuszku. Wszystkich oczy były dnakowo bez ruchu wypulone, gęby nieruchome, otwarte przerażeniu