Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
„Są jeszcze moczary — pomyślał. — W nocy przelewała się po nich woda. Sam słyszałem". Jak zahipnotyzowany tym nowym pomysłem zaczął iść przed siebie, nie zważając już wcale na kule i pociski. Parł naprzód, omijał palące się krzaki i drzewa, obojętny, a może przyzwyczajony już do piekielnego huku. Drogę zastąpił mu olbrzymi, osmalony pień. Chciał go przeskoczyć, lecz w tym właśnie momencie coś świsnęło i tak jakby szarpnęło Filipa za rękę. Strzaskana butelka prysnęła szkłem na wszystkie strony, w dłoni została tylko szyjka. Filip zatrzymał się. Osowiałym wzrokiem spojrzał na kikut butelki i odrzucił go od siebie precz. Usiadł na ziemi. — Żołnierzu! Żołnierzu! — ocknął się po chwili z odrętwienia. — Dajcie mi waszą manierkę! Chwycił przebiegającego za but. Żołnierz nie zatrzymał się ani na chwilę. — Bierz! — rzucił naczynie. — Pusta! Filip chwycił manierkę w locie. Była gorąca, aż parzyła. Potrząsnął nią. Odkręcił korek, wolnym ruchem przewrócił naczynie dnem do góry. Nie spadła z niego nawet kropla. 152 Filipowi pociemniało w oczach, zawirowało w głowie. Jakiś ciężki, koszmarny lęk przeniknął serce. Bo nagle zupełnie wyraźnie zobaczył maleńką, ciasną polanę leśną, wypełnioną tłumem ściśniętych ludzi, dookoła nich Niemców z automatami. A w górze niebo jak płomień. — Gdzie się rwiesz? — szarpnął go ktoś za kołnierz. — Wracaj! Tam — miny! Nie pchaj się, bo strzelę! Coś ty za jeden? Filipowi głos wydał się znajomy. Mignęła przed oczami niewielka postać. — To wy, dowódco? — Czego tu chcesz? Kazałem ci siedzieć z cywilami. — Ale wody nie ma. A ranny jęczy. Ja na bagna... Tam nie stawialiście min? — Nie stawialiśmy. Ale nie przejdziesz. Filip chciał jeszcze coś powiedzieć, podniósł oczy. „Muchy" nie było. Już pędził dalej. Strzępy podartej koszuli fruwały za nim jak szare gołębie. Filip padł na kolana. Manierkę przytroczył do rzemiennego paska u spodni i rozpoczął mozolne czołganie. Krok za krokiem, bo nie miał już teraz pojęcia, gdzie jest — u swoich, na przedpolu, czy na pozycjach niemieckich. Jedno, z czego sobie zdawał sprawę, to to, że idzie we właściwym kierunku. Nieprzyjemny zapach potwierdzał bliskość bagien. Chłopiec schował się cały w leśne poszycie. Jak wąż pełzał bezszelestnie, wymijając na drodze przeszkody. Grunt stawał się najpierw miękki, potem lepki i oślizły. Filipowi z radości zabiło serce. Podczołgał się jeszcze kilka metrów. Dalej już się nie dało, błoto przylepiało się wszędzie. Filip podparł się na łokciach. Półleżąc rozsunął paprocie, ostrożnie wyjrzał. 153 Czy to możliwe? Gdzie woda? Przecież jeszcze wczoraj tu była, widział ją na własne oczy. Przed Filipem leżała grząska, czarna maź, skorupie-jąca w potokach lejącego się na nią słońca. Chłopiec uniósł sią wyżej, nie dowierzając własnym oczom. Spojrzał i zdrętwiał. Dokoła bagna leżały trupy partyzantów i Niemców. Widocznie i oni, tak samo jak Filip, szukali tu wody. Jednych wciągało już w głąb bagno, inni spoczywali na wierzchu, jak we śnie. Zapatrzony w ten niesamowity widok, Filip cofał się do tyłu. Cofał się, cofał, cofał. Teraz nie pragnął wody, nie chciało mu się pić. W panicznym strachu spieszył do ludzi ogarnięty przemożną siłą tęsknoty i cierpienia. Dotknąć czyjejś ręki, zobaczyć czyjś uśmiech, usłyszeć czyjeś słowa, choćby to był tylko niezrozumiały bełkot rannego! Do ludzi! Do ludzi! Filip podniósł się i biegł. Biegł rozgarniając krraki, przeskakując ogień pełzający po zeschłym mchu. Biegł bez opamiętania, aż padł na ziemię obok staruszka, któremu powierzył opiekę nad rannym. — I co? — spytał starzec. — Nic — odrzekł Filip. — A gdzie ranny? — Lekarz go zabrał. — Kłamiecie! Na pewno umarł! — I po cóż bym miał kłamać? Alboż to mało śmierci dookoła? Alboż to można ją ukryć? Filip przywarł płasko do ziemi, gorejący policzek złożył na dłoni. Zdawało mu się, że słyszy, jak ta ziemia oddycha tysiącami urywanych ludzkich oddechów, jak jęczy ich wysiłkiem i bólem. Przymknął oczy. Zaćmiło się jakoś koło niego. Za-drzemał czy co? Gdy znów odzyskał świadomość, ucichły na chwilę las rozszalał się hukiem i łomotem. 154 ? Szedł kolejny atak, silniejszy od dotychczasowych, bo wspomagany wściekłością Niemców, którym nie udało się wedrzeć na partyzanckie pozycje. Silniejszy, bo ludziom mdlały już ręce, pot zalewał twarze, a słońce, stojąc w zenicie, prażyło niemiłosiernie. Pod huraganowym ogniem artylerii żołnierze zaczęli tracić orientację, skąd idzie atak. Stosy niemieckich trupów piętrzyły się nie sprzątane przez nikogo. Wśród nich polscy partyzanci, których nie udało się wynieść z ognia. Wkradło się zamieszanie. Żołnierze biegali krzycząc. — Siostry nie dają sobie rady! Na zachodnim odcinku leżą ranni! Niemcy strzelają do każdego, kto wychyli głowę! Koni! Gdzie konie? Wywieźć rannych! — Konie tylko w sztabie