Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Potem nie zostało nim nic innego jak wyjść ze stajni. Na zewnątrz poczekali aż przeturla się obok nich wózek ciągnięty przez dwóch nachmurzonych wojaków, jeden z nich obrzucił ponurym spojrzeniem najpierw obu mężczyzn, a potem drzwi do stajni, coś burknął do kolegi z zaprzęgu. Na wózku piętrzył się stos równych bukowych kłód. - Mamy ostatnie w okolicy żywe konie - mruknął do Hondelyka Cadron. - Przeprowadzam się do stajni - oznajmił stanowczo. - Wystarczy słowo asanseela - bąknął przyjaciel, ale bez specjalnego przekonania. - To śpij ze słowem, a ja z koniem - zaproponował Cadron. Odczekał chwilę, a nie doczekawszy się protestu ruszył pierwszy w kierunku najbliższych schodów na mury. Gdy przystanęli przy najbliższym krenelażu , zobaczyli, że na równinie przed twierdzą niewiele się zmieniło - połowa Ghouranie siedziała nadal w siodłach i wyła przenikliwie, druga część posilała, nikt już nie tańczył i nie widać było wodza, ani jego siwego wierzchowca. - Osobliwie wojują - mruknął Cadron. - Jak na razie poza pogonią za nami to tylko wyją, żeby nie dać spać, a inna część żre na naszych oczach, żeby nam ducha osłabić, czy jak? - A gdzie mają jeść? Jeśli zdobędą Strzebrzycę i my przyjdziemy ją odbijać, to my będziemy jedli im na złość, a oni będą się wpatrywali łakomie w konia wodza. - A właśnie że nie - pokręcił głową. - Im nawet nie przyjdzie do głowy taka myśl, dla dzikich święte jest święte bez względu na okoliczności i własną wygodę. To my lubimy targować się z bogami, kiedy nas coś przyprze. Założę się, że zjedlibyśmy bez większych skrupułów wierzchowca poświęconego jakiemuś bóstwu, o najwspanialszych wierzchowcach ze stajni dominiona nie wspominając. - Wyciągnął palec i postukał nim w pierś Hondelyka. - Jak się zwała ta świątynia, gdzie składali kozy, ta... - Pomachał ręką ponaglając pamięć, by szybciej podsunęła mu odpowiednią nazwę. - No, nieważne, wiem o czym mówisz!.. - Pamiętasz zatem, że mówiło się o ofierze z kóz, ale składało same trzewia, kopyta i łby? Jakoś nigdy nie mogłem zrozumieć, że jest bóstwo, które potrzebuje kozich flaków i rogów z kopytami do czegoś tam! - Koźlinę zjadali mnisi i ubodzy. - A widzisz? - ucieszył się Cadron. - O tym właśnie mówię - o targowaniu się: "Składamy ci kozy, ale sami je zjemy!". Zaś ci tam - wskazał ręką za mury - umrą z głodu, a konia nie ruszą. - Pomarkotniał nagle. - Ja też! - Jadłem kiedyś... - Nagle Hondelyk chwycił się za brzuch. - Oj, aż mi zaburczało. Może mają jeszcze coś do jedzenia zanim zaczniemy żuć korzonki? Chodźmy na dół, wprosimy się na wieczerzę do jakiegoś oddziału. Okazało się, że szuka ich Rak, a właściwie znalazł, ale widząc, że schodzą na dół nie tracił sił na wspinaczkę, czekał na dole przyjaźnie uśmiechnięty. - Asanseel nasz kazał zaprosić waszmościów na wieczerzę, skromną... - Westchnął i odruchowo pomacał się po brzuchu, nawet zerknął w dół: ile dziurek w pasie trzeba będzie dorobić? - ...ale innych tu nie ma. Magazyny puste, trochę obroku dla koni, dla tego tuzina wystarczy. Trochę tabaki, co to została po ostatnim kupcu, jaki się przez most przeprawiał, gdy woda go zmyła. - Markotnie popatrzył na przyjaciół. - I tyle. Zerknął w górę najwyraźniej polecając się opiece któregoś z bogów. Nic się jednak nie wydarzyło więc odchrząknąwszy z rezygnacją wskazał drogę, ulokował się przy boku Cadrona i ruszyli razem w kierunku bastionu czołowego. Przy fundamencie jego muru usadowił się solidny budynek, z którego część drzwi wychodziła na bramę i który pewnie w dobrych czasach pełnił rolę komory, w której pobierano myto, druga część, ozdobiona konowiązami i kratami w oknach musiała być siedzibą warty i małym podręcznym aresztandaumem dla opornych czy niebezpiecznych podróżnych. Teraz, sądząc po siedzącym na konowiązie asanseelu, łuskającym słonecznik i popluwającym regularnie i ze złością we wszystkie strony, mieściła się tu siedziba dowódcy garnizonu i - chyba - koszary głównych jego sił. Tugryba popatrzył na nich, mierzył wzrokiem zbliżających się, ale nie uśmiechał na powitanie, zeskoczył tylko na ziemię, gdy podeszli blisko. - Czym chata bogata... - mruknął nie kryjąc, że zmusza się do zachowania dobrych manier. - Zapraszam waszmościów na kolację. Zapewne najpierw chciał powiedzieć coś o skromnych progach, o ubogim jadłospisie, o przykrości, z jaką dzieli się tak skromnym posiłkiem, ale w ostatniej chwili machnął na wszystko ręką i po prostu zaproponował wspólne zjedzenie posiłku. Wszedł pierwszy do aresztandaumu, poczekał aż goście podejdą do stołu i szerokim gestem wskazał stół. Ruch był, jak pomyślał Hondelyk, nadmiernie szeroki, jeśli się wzięło pod uwagę czego dotyczył: na stole leżało pół gomółki sera, nie pierwszej świeżości, cały bochen chleba i dwie piętki, garniec z mętnym ogórkowym rosołem, w którym być może pływał jeszcze jakiś. I to wszystko. Przyjaciele wymienili spojrzenia. - Jeśli waść pozwolisz - przyniosę co mamy w swoich sakwach - zaproponował Hondelyk i ruszył do drzwi. - Może nie? - odezwał się Tugryba. - Ja mam zwyczaj dzielić się z załogą wszystkim co złe i co dobre. Chiba dla was lepiej będzie..