Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Kasia pogłaskała go czule: – Oj, kotku, kotku. Mój ty kochany. Lepsze masz serce od ludzi. Dzielić się chcesz ze mną swoją zdobyczą, ale ja myszy nie jadam. Zjedz sam i niech ci idzie na zdrowie. Mruczek zatem, odczekawszy dłuższą chwilę, by się do końca upewnić, czy aby Kasia nie zmieni zdania, z widomym łakomstwem sam spożył to, co przyniósł z pola, a może z lasu. Dzień powoli się kurczył, niebo stawało się coraz ciemniejsze, a powietrze szare. Z dworu do obory, w której Kasia szykowała się do snu, dobiegał jednostajny szum i plusk ulewy. Mruczek przysiadł na legowisku ze słomy okrytej starym łachmanem i pracowicie wylizywał futerko swoim różowym, ostrym języczkiem. Kasia wiedziała, że kładąc się teraz, o tak wczesnej porze, jeszcze przed dojeniem krów, które stały nieopodal pracowicie przeżuwając siano, narazi się na gniew macochy. Lecz nie zważała na to. Czuła się bardzo chora. Czoło miała rozpalone, gardło bolało ją tak, iż z trudem tylko przełykała ślinę, a prócz tego – co i raz – wstrząsały nią dreszcze. Zwinęła się tedy w kłębek na wygniecionym barłogu, najszczelniej jak tylko mogła okrywając się kapotą, pod którą natychmiast wślizgnął się Mruczek, rozgrzewając ją swoim gibkim ciałkiem. Nie wiedzieć kiedy jęła zapadać w bezdenną czeluść snu, lecz nie dane było jej odpocząć. Ostry, nieprzyjemny głos macochy otrzeźwił ją w kilka sekund: – Ech, ty próżniaku! A nie wyleguj się po próżnicy! Nie masz co robić?! To ja ci zaraz wynajdę zajęcie! Kasia usiadła na posłaniu, przecierając oczy. – Co mi każecie? – zapytała pokornie. – Zbieraj mi się na nogi i idź pożyczyć skądś ognia, bo nie podsycany zagasł w palenisku, a nie mam czym rozniecić nowego. No! Idź już! przecież wiesz, że muszę się zabierać do gotowania wieczerzy! Otuliła się Kasia swoją, podszytą wiatrem, kapotką, najszczelniej jak umiała. Wzięła z podwórza stary dziurawy garnek żelazny, aby doń nagarnąć, w którejś z pobliskich chałup, żaru i ruszyła w stronę wsi. Nie uszła jednak daleko, gdy stado psów z ujadaniem, warczeniem i szczerzeniem kłów rzuciło się w jej kierunku. Przestraszona cisnęła w nich garnkiem, a widząc iż to nie pomogło, wzięła nogi za pas i poczęła uciekać w przeciwnym kierunku. Lęk dodał jej sił i prędkości, tak iż wkrótce wiejskie zabudowania zostały daleko z tyłu, a ona sama znalazła się w głębi lasu. Psy na szczęście nie uwzięły się na nią i zawróciły. Kasię otaczały teraz wysmukłe pnie sosen. Pod nogami uginała się miękka ściółka złożona z opadłego igliwia i złuszczonej kory. Pachniało żywicą i zbutwiałym drewnem. Jeśli poza lasem się zmierzchało, to w jego wnętrzu od dawna już panowała noc. Dziewczynkę ogarnęło przerażenie. Oparła się o sosnę i jęła się zastanawiać, co ma począć w tej – niemiłej – sytuacji. Zawracać ku wsi, drogą, którą tu przybyła, bała się ze względu na psy, które gdzieś tam, niedaleko, biegały w rozjuszonym stadzie. Las ją przerażał i chociaż znała skrót, którym mogłaby powrócić do rodzinnej chaty, lękała się, iż w zupełnych ciemnościach może pobłądzić. Stała dłuższą chwilę, popłakując przy tym z cicha, bo nie wiedziała co począć. Strach przed psami jednak zwyciężył i prawie po omacku poczęła wędrować przez las, w kierunku, który wydawał się jej właściwy. Uszła tak spory szmat drogi, boleśnie się przy tym raniąc o gałęzie krzewów, które zastępowały jej drogę, bądź obijając ciało o niewidoczne w mroku pnie drzew, lecz nie umiała wyjść z boru. Miast wędrować ku domowi, najwyraźniej zagłębiała się w las. Zmęczenie i gorączka mocno się jej dały we znaki. Ciężko dysząc przykucnęła, aby choć trochę odpocząć. I wówczas, gdzieś niezbyt daleko, pomiędzy drzewami, zamigotało żółtawe światełko. Podniosła się czym prędzej na nogi i podniecona nadzieją ratunku, ruszyła w jego stronę. Ledwo zrobiła kilkadziesiąt kroków, gdy oto zarysowała się przed nią ciemna bryła domu z wielkim oknem rozświetlonym pozłocistym blaskiem. Dziewczynka jęła obchodzić budynek dookoła, aż natknęła się na drzwi wejściowe. Zawahała się przez moment, ale perspektywa spędzenia ciemnej, zimnej, listopadowej nocy samotnie w głębi lasu, ostatecznie przełamała jej niezdecydowanie. Zapukała zatem we framugę, czekając aż jej otworzą. Drzwi rozwarły się ze skrzypieniem dawno nie oliwionych zawiasów i za progiem ujrzała dostatnio przyodzianego mężczyznę, który uśmiechnął się do niej, jednocześnie gestem zapraszając ją do wnętrza. Minęli sień i weszli do głównej izby – a właściwie komnaty. Tutaj dziewczynce aż dech zaparło z wrażenia. Ujrzała bowiem oto przestronny pokój, którego ściany obwieszone były cennymi tkaninami, zaś podłogę zaścielał puszysty perski dywan. Po środku izby stał wielki stół z jakiegoś cennego drewna wypolerowany do połysku, a inkrustowany srebrem i macicą perłową w fantazyjne roślinne wzory. Na wyściełanych aksamitem krzesłach siedzieli nadzwyczaj bogato odziani panowie, z których każdy, kiwając przyjaźnie głową przedstawił się Kasi: – Ja jestem Słońcem. – A ja Księżycem. – Ja Wiatrem. – A ja Mrozem. – Ja natomiast Deszczem. – Czego sobie życzysz od nas dziewczynko? – zapytali na końcu chórem. Kasia patrzyła na nich szeroko otwartymi ze zdumienia oczyma, nie mogąc wykrztusić słowa. W końcu jednak przemogła się i rzekła: – O dwie rzeczy was proszę. Dajcie mi nieco ognia, abym go mogła zanieść do domu. Jeśli tego zaraz nie zrobię, macocha zbije mnie okrutnie i nie da kolacji. – I czego jeszcze byś chciała? – zapytał Wiatr. – Byście mnie, panowie, wywiedli z tego lasu i zaprowadzili do domu, bom pobłądziła. – Nic za darmo! Nic za darmo, miłe dziecko – powiedziało Słońce. – Ależ ja niczego nie posiadam! Tylko te łachmany, co je mam na sobie – wyjąkała Kasia. – Toteż my nie o takiej zapłacie mówimy! – zaśmiał się Deszcz. – A o jakiejż to? – Po prostu – odezwał się Mróz – przyjrzyj się nam wszystkim na raz i każdemu z osobna, a potem orzeknij, kto z nas, tu obecnych, jest najpiękniejszy. Spełniła Kasia ową prośbę i długo, a dokładnie przyglądała się każdemu, lecz im dłużej patrzyła, tym trudniej było się jej zdecydować na dokonanie jakiegoś konkretnego wyboru. – Wszyscyście jednako piękni – wypowiedziała na koniec nieśmiało. – Może jednak ktoś z nas jest piękniejszy nad innych? – zapytał Deszcz. – Nie! Nie! – Kasia zdecydowanie pokręciła głową. – Naprawdę wszyscyście jednako piękni! – I nie odmienisz zdania? – upewnił się Księżyc. – Nie, na pewno nie. – Pójdź zatem za mną – rzekło Słońce – i poprowadziło dziewczynkę do kuchennej izby, gdzie w piecu, pośród siwego popiołu, niczym drogocenne klejnoty błyszczał żar